Na swoim Twitterze Greta Thunberg zwraca uwagę, w kontekście szeroko ostatnio prezentowanej deklaracji 11 000 naukowców odnoszącej się do skutków katastrofy klimatycznej, mających przynieść „niewyobrażalne cierpienie” ludzkości, że podobnych deklaracji było już wiele. Pyta – jak wielu ostrzeżeń potrzebujemy, żeby zacząć traktować sytuację jako kryzys?
To pytanie, zapewne bez intencji, prowadzi do kilku słabych punktów i wewnętrznych sprzeczności idei współczesnych ruchów klimatycznych. Najważniejsze wydają mi się dwa z nich. Przy czym – co zaznaczam z całą mocą – prezentowane tu poglądy są wyłącznie moimi poglądami, a ich autor może się mylić.
Pierwszy z nich to głębokie przekonanie, że wzrastająca świadomość społeczna ma mieć zasadniczy wpływ na bieg spraw. Przekonanie to po pierwsze zdaje się ignorować fakty. Istotna część świata stoi już w ogniu, a Arktyka rozpada się dziś, choć dawaliśmy jej jeszcze jakieś sto lat (co jest bezpieczną ludzką perspektywą dwóch pokoleń). Klimatyczna akcja Grety przyniosła rzeczywiście dość przełomowe wprowadzenie tematu do mediów i do debaty.
Ale czy obydwa połączone zjawiska wpływają na procesy decyzyjne zbiorowości ludzkiej, państw i jednostek, które miałby z kolei wpływ na jakąkolwiek realną i mierzalną akcję klimatyczną? Wydaje mi się, że nie, ale być może ktoś dysponuje danymi, które przekonają mnie do zmiany zdania.
W tym miejscu należałoby oczywiście uczynić dygresję, czym ma być owa „świadomość”? Zakładam, że nie wystarczy tu wiedza o problemie, ale również przebudowa własnych zachowań w kierunku „zmiany świadomości”. Zostawmy na razie to błędne koło, które może mieć pozorny charakter, ale które jednak – przynajmniej wydaje się sygnalizować nam pewne problemy.
Bez względu na te zastrzeżenia, w mojej ocenie świadomość problemu jako ludzkość już mamy. Problem rozgrywa się w zupełnie innych obszarach i rejestrach. Potężny nacisk na budowanie świadomości łączony zazwyczaj z imperatywem – musimy zmienić wszystko – jest jednak (niestety) całkowitym zaprzeczeniem tego co wiemy o Homo sapiens jako gatunku i jako jego poszczególnych egzemplarzach.
Co więcej, w mojej ocenie przyczynia się do budowania postawy odwrotnej – postawy rzeczywistego klimatycznego marazmu. Miażdżąca większość ludzi mniej lub bardziej świadomie (choć słusznie) zakłada, że zmiana „wszystkiego” nie jest możliwa. Rozumowanie przebiega wedle schematu: skoro musimy zmienić WSZYSTKO żeby przeżyć, a przecież i tak nie zmienimy WSZYSTKIEGO, bo nie możemy i umiemy, to zwalnia nas to z robienia CZEGOKOLWIEK. Co więcej w takim ujęciu – NIC NIE MA JUŻ ZNACZENIA.
I dlatego też nie robimy czegokolwiek, prócz pojawiających się w tym momencie w sposób oczywisty czynności zastępczych – na przykład budowania kuriozalnego systemu energetycznego, prowadzącego do dalszego wyniszczenia planety, który w zamyśle ma opierać się w 100% na odnawialnych źródłach energii, a który oznacza dalsze spalanie gazu, węgla i zużywanie ogromnych ilości biomasy (w tym, po prostu, drzew).
System ten polega na forsownej instalacji pochłaniających niewyobrażalne ilości zasobów urządzeń przechwytujących energię słońca i wiatru, z których energia, po trzydziestu latach wdrażania i wydaniu miliardów dolarów nie stanowi nawet kilku procent światowego miksu energetycznego opartego cały czas na paliwach kopalnych.
Wokół tej zbiorowej czynności zastępczej tworzą się różnego rodzaju polityki i religie, zdobywające zresztą zauważalne poparcie wyborców, mimo iż nie oferują niczego innego prócz eskalacji klimatycznych czynności zastępczych. Jak grzyby po deszczu pojawiają się inne czynności zastępcze, które mają przynajmniej tę zaletę, że nie zużywają zasobów naturalnych, choć zużywają potencjał intelektualny i wolitywny. W tym krótkim wpisie brak miejsca na ich omawianie i nie jest to nawet potrzebne.
Prawdziwą idée fixe większości ruchów klimatycznych są jednak kontrolowane spowolnienie i recesja, nazywane po angielsku degrowth, a po polsku – o ile się nie mylę – dewzrostem. I tu znowu, trzeba odrzucić całą wiedzę o nas samych (nie używajmy już zdradliwego, z gruntu błędnego pojęcia „natury ludzkiej”), żeby wierzyć w to, że to się uda. Choć można i trzeba próbować.
Dobrym postulatem wykazującym cechy symulacji dewzrostu wydawał się być podatek węglowy (carbon tax), który postulowano już w latach siedemdziesiątych minionego stulecia i który związałby produkowanie wzrostu z kosztem ekologicznym i węglowym. Świat pokazał jednak, że przerasta go wdrożenie nawet tego stosunkowo prostego i łatwo uzgadnialnego rozwiązania.
Ale i dziś, zamiast mówić o podatku, mówimy i quasi-religijnej, a w istocie religijnej koncepcji powstrzymywania pragnień i ograniczania potrzeb. Grupy ludzi (pośród których są z pewnością jednostki potrafiące powstrzymać pragnienia i ograniczać potrzeby), które co do zasady nie ograniczają w sposób szczególny własnego korzystania i udziału w cywilizacji, chcą niejako namówić innych ludzi (a żeby miało to przełożenie klimatyczne, trzeba by namówić miliardy) do powstrzymywania pragnień i ograniczania potrzeb. Nie jestem aż takim sceptykiem wobec tych działań. W mojej ocenie nieznacznie da się tu zmienić kurs. Nieznacznie, to znaczy na tyle, żeby konsumpcja w pewnych obszarach nieco zaczęła spadać (sygnalizował to już prezes znanej marki odzieżowej).
Obawiam się jednak, że ostatecznie trzymać to będzie ludzkość w swoistym klinczu.
Jeśli przyjmiemy, że różne komunizmy okazały się funkcjonalnie lub choćby tylko psychologicznie „dewzrostami” (choć faktycznie generowały jakiś wzrost), to widzimy, że zostały powszechnie odrzucone, doprowadzając po drodze do wielkich ludzkich tragedii i przemocy. Okazało się, że dobrzy ludzie, którzy otrzymują władzę, stają się złymi ludźmi.
Okazało się przede wszystkim, że limitowanie dóbr samo w sobie jest potężnym polem do nadużyć. Czy osiem miliardów ludzie może to uzgodnić? Czy pomoże w tym sztuczna inteligencja? Czy będziemy chcieli żyć w takim świecie? Kto będzie strażnikiem systemu? Kto będzie decydował, ile możesz mieć? Co odrzucisz?
Do tej pory strażnicy zawsze brali więcej. Nakład energetyczny na utrzymanie systemu powstrzymywania pragnień był tak duży, że systemy bazujące na tej zasadzie, te upadały. Upadały w czasach stabilnej klimatycznie Ziemi i dobrobytu. Czy będą do utrzymania (o ile powstaną), w świecie walk o resztki wody i resztki żywności?
Mimo tych doświadczeń wierzy się, że za ekologicznym kolapsem stoją chciwie jednostki rządzące międzynarodowymi korporacjami. Skoro za największe emisje odpowiada 30 korporacji, to ich zamknięcie z pewnością spowoduje poprawę sytuacji. Przesadzam? Chyba nie do końca.
Amerykański senator Bernie Sanders chce karać zarządzających paliwowymi gigantami za to, że nie informowali ludzkości o skutkach spalania paliw kopalnych, które znali (choć wybitny amerykański klimatolog James Hansen poinformował o tym kongres USA i jednocześnie całą ludzkość 30 lat temu, a o efekcie cieplarnianym potęgowanym przez CO2 wiemy już znacznie dłużej).
Absurdy zbiorowej wyobraźni rozsadzają ją od środka. Hansen nie wystarczył. Tak samo jak do dziś nie wystarczy jego przesłanie odnośnie wdrożenia carbon tax i szerokiego stosowania energii jądrowej na potrzeby dekarbonizacji i likwidacji biedy. Tej zwykłej i tej energetycznej.
Dziś wierzymy w to, że gdyby to powiedział Exxon Mobil i jego CEO, to porzucilibyśmy samochody i życie pełne ENERGII.
Wkraczamy w czas szukania winnych, a najzacieklej szukają ci, którzy odmawiają ludziom rzeczywistych narzędzi ratowania się, czego emblematycznym przykładem jest Bernie Sanders: Sanders Vows, If Elected, to Pursue Criminal Charges Against Fossil Fuel CEOs for Knowingly ‚Destroying the Planet’
Innymi słowy wierzący w to, że ludzie zrezygnują z pragnień na skalę masową żeby chronić ekosystem, domagają się mniej więcej tego samego, co uczyni upadający ekosystem. Upadający ekosystem wprowadzi nas bowiem na ścieżkę prawdopodobnie ostatecznej już recesji. Zacznie się rzeczywista bieda na skalę masową (dziś obejmuje jednie część świata), rzeczywisty głód na skalę masową etc. Emisje zaczną spadać w wyniku recesji, ale grabież przyrody jako taka najprawdopodobniej jeszcze przyspieszy. Już dziś biedni mieszkańcy Afryki wybijają na potęgę jej faunę. Polowania w Afryce to nie tylko odrażające zabijanie przez bogaczy słoni, lwów, żyraf i nosorożców.
Liczę się z zarzutem, że się czepiam. Zapewne tak jest. Ale, kiedy widzę kolejnego już naukowca, intelektualistę, aktywistę przekazującego bez cienia refleksji, w oderwaniu od historii i doświadczenia owe mantry czasów schyłku, póki co pytam, czy naprawdę nie stać nas na więcej. Czy po tylu doświadczeniach można odpowiedzialnie mówić i głosić pewne rzeczy?
Skołowani ludzie, mieszkańcy tego coraz bardziej pozbawionego nadziei, stojącego w ogniu miejsca, zdają się popadać od nich w jeszcze większy marazm, wkraczając na ścieżkę równie ostatecznej dekadencji. Zmuszani do mniej, biorą więcej. Zmuszani do bycia, kimś, kim nie są, odrzucają robienie czegokolwiek. Tymczasem zmiana, której się domagają uczeni w piśmie aby uniknąć klęski, nadchodzi sama i będzie jej wynikiem. Pytanie, czy naprawdę jej chcemy.
Wiemy już, że dekarbonizacja w oparciu o OZE jest na pewno niemożliwa i mało prawdopodobna w oparciu o atom. Wiemy, że dekarbonizacja to za mało i nie doszacowaliśmy sprzężeń zwrotnych o jakieś 50, może 100 lat.
Nie wiemy, że drogi ratunku, trzeba szukać w tym, kim jesteśmy, nie w tym, kim mielibyśmy się stać. To faza przejściowa, która albo zepchnie nas w dalsze klimatyczne religianctwo co jest prawie pewne albo doprowadzi do rzeczywistego wybuchu woli i rozumu w kierunku szukania rzeczywistych rozwiązań, co jest z kolei wysoce nieprawdopodobne.
Osobiście całkowity kolaps w wariancie pierwszym oceniam na siedem, może osiem lat. Wariant drugi nie pozwala na nawet intuicyjne szacunki. Może dlatego, że należałoby go traktować w kategoriach cudu.
Z przywołanym na wstępie apelem 11 000 naukowców można zapoznać się tutaj: World Scientists’ Warning of a Climate Emergency
Polskie wprowadzenie: 11 tysięcy naukowców ostrzega przed „cierpieniem nie do opisania”. Piszą, jak uratować naszą przyszłość
PS Przepraszam czytelnika za niekonsekwentne akapity, ale WordPress dziś wyjątkowo kapryśny i nie chce się podporządkować autorowi.