Schodzić z emisji, ratować bioróżnorodność – rozmowa z prof. Szymonem Malinowskim

Tytuł „Można panikować”[1] wywołał zauważalne kontrowersje . Jak należy to sformułowanie rozumieć? Może bardziej adekwatne byłoby „trzeba się ogarnąć”?

Ciekawostka – ten tytuł wymyślił Jonathan Ramsey, reżyser filmu. To był tzw. pierwszy strzał. Później cała ekipa dumała nad jakimś lepszym pomysłem, ale ostatecznie uznaliśmy, że ten najlepiej oddaje powszechne bagatelizowanie i brak zrozumienia zagrożenia związanego z globalnym ociepleniem i spadkiem bioróżnorodności.

Pozostaje też w kontrze do powszechnie przyjmowanej strategii wobec pojawiających się problemów: „No tak, jest źle – ale jakoś sobie poradzimy, bez paniki, jakoś to będzie”. Takie lekceważące podejście sprawia, że problem tylko narasta. I chociaż krok za krokiem zmierzamy prosto w kierunki klimatycznej katastrofy, takie rozumowanie wciąż jest powszechne. Można i trzeba panikować właśnie z tego powodu – z powodu powszechnego lekceważenia i braku wyobraźni.

Należy jednak uczciwie przyznać, że ludzkość coś próbuje robić… Oczywiście, te rozwiązania, które wdrażamy to żadne gamechanger-y. Porozumienie paryskie, intensywnie wdrażane źródła energii odnawialnej – to wciąż za mało. Dowodzi już tego tylko pandemia COVID-19, która spowodowała wyhamowanie emisji (niewielkie zresztą), jakiego nie byliśmy w stanie osiągnąć własnymi siłami. Czy przy takiej skali działań, jaką wdrażamy dziś, ocieramy się przynajmniej o drogę zmierzającą w dobrym kierunku?

Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Wszystkie te procesy, o których mówimy (również gospodarcze i społeczne) są nieliniowe. Jeżeli wykonamy prostą ekstrapolację w przyszłość działań, o których mówimy, okaże się, że jesteśmy jeszcze bardzo daleko od osiągnięcia celów. Ale jeśli przekroczymy jakiś „punkt krytyczny” w systemie społecznym sytuacja może się zmienić. Jest jeszcze kwestia tego, jaka będzie dynamika tych procesów. O ile procesy społeczne mogą zachodzić faktycznie bardzo dynamicznie, to już te gospodarcze są ograniczone, przyrodą czy, nazwijmy to, fizyką np. zasobami, czasem.

Kolejna ważna sprawa  to kwestia tzw. punktów krytycznych w systemie klimatycznym. Nie jest oczywiście tak, że przekroczenie każdego punktu od razu powoduje gwałtowne przyspieszenie katastrofy, ale wzrasta prawdopodobieństwo, że trudno już będzie wrócić do stanu rozsądnej równowagi. Wzrasta tempo zmian, które utrudnia adaptację, zarówno nam, jak i  przyrodzie.

Wnioski? Nawet jak coś się zmieni w podejściu społeczeństw, to ta zmiana może nastąpić za późno.

Czy można przyjąć, że mitygacja równa się adaptacji? Ja rozumiem to tak, że jeśli uda nam się jako ludzkości ograniczyć skutki tego, co zrobiliśmy tu na Ziemi, łatwiej nam będzie się adaptować do rzeczywistości późnego antropocenu?

Te dwie rzeczy na pewno są ze sobą powiązane. Mitygacja jest kluczowa, jeśli chcemy mieć możliwość przystosować się do zmian klimatu. Naszym problemem jest to, że jesteśmy zapóźnieni i zanim wdrożymy jakieś działania adaptacyjne, to rzeczywistość już zmieni się w tym czasie trzy razy. Patrząc od strony technicznej, technologicznej – mamy mnóstwo możliwości, natomiast mamy niewłaściwe priorytety. W tej chwili należy odłożyć na bok wszelkie wzrosty PKB i tym podobne rzeczy – one oczywiście są ważne w perspektywie historycznej , ale nie są i nie powinny być dziś ważniejsze od spadku emisji i zapobieżeniu utraty bioróżnorodności. A my działamy tak, jakby to te najważniejsze rzeczy była tylko składową rozwoju i wzrostu który będzie trwał i trwał…

Zdecydował się pan  zabrać w tej sprawie głos nie tylko jako ekspert, ale też jako człowiek. W dyskusji klimatycznej poszczególne środowiska naukowe nie wskazują, co robić. Okopują się na swoich stanowiskach i nie wychodzą poza własną specjalizację. Pan należy nielicznego grona naukowców, którzy są w stanie dostrzec interdyscyplinarność tej debaty i nie tylko uczyć, ale też uczyć się od innych.

Działam interdyscyplinarnie już od dawna. Moja dyscyplina skupia bardzo wiele elementów różnych gałęzi nauki. Problem z dużą częścią nauk przyrodniczych i dotyczących Ziemi, jest taki, że są one w dużej mierze analityczne, skupiają się na drążeniu pojedynczych, wąskich problemów. Jeśli ktoś zajmuje się kropkami kwantowymi albo ciemną materią we wszechświecie, to najpewniej taką perspektywę przyjmie. To samo widzimy w medycynie, mamy wielu wybitnych specjalistów, specjalizujących się w konkretnym schorzeniu, natomiast rzadko spotykamy specjalistów umiejących syntetyzować wiedzę. Moja dziedzina w naturalny sposób skupia różne aspekty i elementy. Nie tylko opisuje jak zderzają się kropelki w chmurze, ale też pyta  dlaczego to może być ważne. W pewnym momencie wychodzi to już poza fizykę atmosfery. Nie wszyscy naukowcy tak rozumują, być może mi było po prostu łatwiej ze względu na przedmiot badań. Do katastrofy klimatycznej można podchodzić różnie: opisowo, analitycznie, systemowo, ale nie należy zapominać, że te zjawiska mają humanistyczne oblicze. Takie podejście bardzo mocno wpływa na język komunikacji. To już nie tylko gołe fakty, ale narracja, która porusza i powinna poruszać.

Jak wyjaśnić czytelnikowi, który stawia pierwsze kroki w tematyce zmian klimatu: czym różni się klimatolog od fizyka chmur?

Zacznijmy od tego, że są różne definicje klimatu i klimatologii. U nas dość wąsko rozumiana klimatologia oznacza po prostu opis i statystyki stanów pogody, zbieranie informacji o ich zmianach w czasie – niekoniecznie ze zrozumieniem związków przyczynowo-skutkowych, bo to już jest inny, pogłębiony poziom. Fizyka chmur jest już elementem tej szerszej klimatologii, ponieważ badamy zjawiska związane z chmurami, ale w jakimś określonym kontekście. W najszerszym sensie klimat oznacza system podtrzymywania życia na Ziemi. To przepływ materii nieożywionej z ożywioną i jej ewoluowanie w biosferze przy udziale promieni słonecznych. Można tu mówić o Gai, można mówić o wielkiej cieplnej machinie. Ja lubię porównywać Ziemię do statku kosmicznego, który przemierza przestrzeń. W środku jest załoga, jest system podtrzymywania życia i to wszystko dzieje się w obiegu zamkniętym. Kiedy coś zaczyna się psuć w tym systemie, należy się zastanowić, jaki może mieć to wpływ na tę załogę. Od tego właśnie jestem: od sprawdzania, czy można panikować.

W dyskusji o klimacie są takie wyjątkowo palące kwestie, które – choć moim zdaniem niekoniecznie są najistotniejsze – bardzo ludzi emocjonują i wywołują spory. Taką dyskusją jest debata o odnawialnych źródłach energii, atomie, gazie. Jak transformacja energetyczna powinna wyglądać w praktyce, aby działała systemowo, a nie marketingowo czy jako tak zwany greenwashing?

Widzę tu bardzo głęboką sprzeczność. Energia jest podstawą naszej cywilizacji. Dzięki wykorzystaniu źródeł energii jesteśmy w stanie pomnożyć wielokrotnie naszą pracę, usługi, możemy zapewnić sobie komfort i bezpieczeństwo w oderwaniu od świata natury. Przestaliśmy jednak zauważać, będąc na szczycie całego łańcucha rozwoju że nasze działania wpływają na resztę otoczenia, podstawy dzięki którym ten łańcuch istnieje,  wzajemnych powiązań. Kilka dni temu pojawił się fenomenalny raport[2], w którym specjaliści od ekonomii zaczęli wreszcie zauważać, że wszystkie nasze działania gospodarcze  i cywilizacyjne mają swoje korzenie w naszym „domu” – w naturze, i jeśli w tej naturze nie będą zakorzenione, to się brzydko mówiąc „wykrzaczą”.

Fatalnym pomysłem jest myślenie, że energia ma być tania. Powinniśmy się starać tę energię, którą mamy dzięki naturze, wykorzystywać jak najefektywniej, a nie marnować najtańszym kosztem. Próbujemy oderwać się od emisji, a jednocześnie powtarzamy, że ma być tanio. Kto będzie wówczas tę energię cenił? Czemu cały czas powtarzamy ten sam błąd?

Jakie jest wyjście z sytuacji?

Systemowo musimy wprowadzić pewne ograniczenia niszczenia natury i zmusić się nawet do przywracania jej pewnych zależności. Nauczyliśmy się, że nasze działania wyceniamy w abstrakcyjnym pieniądzu oderwanym od tego, jak możemy skorzystać z dóbr natury. To jest błąd, który prowadzi do tego, że niszczymy dobro wspólne, kapitał naturalny, od którego jesteśmy zależni. Na szczęście ludzie zaczynają już ten paradoks zauważać.

Oczywiście można się spierać: OZE czy energia jądrowa itd. Te spory są ważne i potrzebne – ale przede wszystkim niszczenie natury musi przestać być „tanie”. Wtedy będziemy musieli poszukać sposobów na to, aby zapewnić sobie tę energooszczędność inaczej. Na przykład dziś kupując sobie wielki, nowy samochód, zaspokajamy nie tylko potrzebę mobilności, ale też m.in. potrzebę pokazania naszego statusu społecznego. Gdyby tę drugą potrzebę oddzielić od tego, do czego realnie jest nam potrzebne nowe auto, to już byłby krok w lepszą stronę. Ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie podejście się dobrze „nie sprzeda”.

Podróżując przez Niemcy (przy zachowaniu zastrzeżeń do niemieckiej wizji transformacji energetycznej), miałem okazję obserwować taką zmianę myślenia. Mianowicie po zmroku drogi nie są już tak rzęsiście oświetlone jak w Polsce, widać, że zostały tam poczynione oszczędności. Wiemy już, że zanieczyszczenie światłem negatywnie odbija się na przyrodzie. Czy to jest pole do realnych oszczędności?

Pół roku przebywałem na uczelni w Moguncji – potwierdzam, stopień oświetlenia miasta Gutenberga był nieporównywanie mniejszy od stopnia oświetlenia np. Warszawy. W kwestii zużycia energii nie byłaby to może jakaś hiperoszczędność (zwłaszcza w dobie powszechności oświetlenia LED-owego), ale tak – kwestia zanieczyszczenia światłem i jego wpływu na bioróżnorodność (np. na niektóre gatunki owadów) powinna pojawić się w dyskusji o podatku środowiskowym.

Do przemyślenia – i tak naprawdę do wyceny – są dwa aspekty: obniżenie emisji gazów cieplarnianych i zachowania bioróżnorodności. Postawienie wielkiej lampy gdzieś, gdzie przebywa dużo ludzi jest uzasadnione ekonomicznie, postawienie sobie takiej samej lampy za działką już powinno się, kolokwialnie mówiąc, przestać opłacać. Powinno być drogie, żeby nikt nie wpadał na takie pomysły.

Nawiązując do porozumienia paryskiego – jego strony zadeklarowały (dość niezobowiązująco zresztą) obniżenie emisji. Natomiast nie zauważyłem, aby były chętne się dodatkowo samoopodatkować podatkiem węglowym, ani na poziomie państwowym ani indywidualnym. Ale może takie próby były podejmowane?

Na poziomie UE taką rolę nominalnie teoretycznie spełniać mogą opłaty za emisję. Nie jestem specjalistą w tym zakresie, ale kiedyś opublikowaliśmy artykuł na ten temat w „Nauce o klimacie”, napisany przez ekspertów. Wynikało z niego, że właśnie ta opłata ma swoje źródło w pomysłach na ograniczenie emisji tlenków siarki sprzed kilkudziesięciu lat. To jest jakiś sposób opodatkowania uczestników ekonomii – natomiast on nie ma szansy być skuteczny, bo nie jest systemowy, a wycinkowy, lokalny. W rzeczywistości, w świecie, w którym istnieją raje podatkowe, to się nie udaje. Powinien istnieć jakiś prosty mechanizm np. opodatkowania wszystkich paliw kopalnych w momencie ich wjazdu na powierzchnię. Powinny zostać wprowadzone zryczałtowane, powszechne podatki od niszczenia bioróżnorodności. Niszczysz bioróżnorodność za każdym razem, kiedy stawiasz płot wokół działki, wycinasz drzewa, betonujesz duży podjazd. Należy zacząć za to płacić.

To wymagałoby potężnej woli politycznej na poziomie międzynarodowym. Wiązałoby się z powiedzeniem wprost do mieszkańców Chin, Indii, Brazylii: musimy wypracować międzynarodową koncepcję opodatkowania emisji i eksploatacji przyrody.

Oczywiście, ale pierwszym etapem, aby to wypracować, jest po prostu zacząć o tym głośno mówić. Najpierw ta idea musi zaistnieć w powszechnej świadomości. Dopiero potem można podjąć próby wypracowania różnych koncepcji. Musimy jednak zdecydowanie zacząć od budowy świadomości – i wspomniany przeze mnie wcześniej raport Dasgupty jest właśnie takim elementem jej kształtowania. Nie jest to może jakiś przełom sensu stricte, ale na pewno ma inną wagę niż książka czy esej napisane przez jakiegoś prywatnego naukowca albo organizację. To raport napisany na zamówienie brytyjskiego rządu i oficjalnie przedstawiony obywatelom w formie wniosków: uwaga, słuchajcie, wartość PKB to nie powinna być najważniejsza zmienna do oceny rozwoju, bo liczy się też majątek, który stanowi natura sama w sobie. Niszczenie jej równa się pozbywaniu się tego majątku. To jest naprawdę duża zmiana w myśleniu o naszych zasobach i o naszym rachunku ekonomicznym. Mówimy często  o „dziedzictwie narodowym” czy „dziedzictwie naturalnym”, ale to frazesy. Przełom nastąpi wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że właśnie stawiając tę wielką lampę na działce, uszczuplamy ów majątek stały, jakim jest przyroda. Jeśli chcemy, by nastąpiła jakakolwiek zmiana, to musimy zacząć od opisywania rzeczywistości społecznej właśnie w ten sposób.

W dyskusji na temat zmian klimatu możemy wyodrębnić dwie główne narracje: jedna, nazwijmy ją antyapokaliptyczną (stanowisko m.in. Michaela Schellenbergera[3] czy Stevena Pinkera[4]), druga, nazwijmy ją ascetyczną. Ta próbuje nakłonić ludzkość do licznych ograniczeń w stylu życia i konsumowania. Osobiście uważam, że obie problem przestrzeliwują (ta optymistyczna, oczywiście, nieco bardziej). Czy jest jednak możliwe takie przeformułowanie naszego życia, naszych systemów społecznych i technologicznych, aby znaleźć równowagę pomiędzy ochroną przyrody i zaspokajaniem naszych potrzeb? COVID pokazał, że jesteśmy w stanie w jakimś zakresie się zmienić. Czy istnieje taki system, który nie jest ekologicznym totalitaryzmem a przy tym nie niszczyłby nadmiernie ziemskiej baterii, która ładowała się przez miliony lat?

Zgadzam się, że docelowa wizja dziewięciu miliardów ascetów na Ziemi jest wizją naiwną. To jest odwieczne marzenie o idealnej równości, które zakłada, że jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy. Na pewno jednak nie możemy przyjąć narracji „jakoś to będzie”, bo dotarliśmy już do granic planetarnych i do tego punktu, gdzie jasne już jest, że jakieś ograniczenia wprowadzić trzeba. Technologia za nas sama problemu nie rozwiąże. Rozwiązanie zakładające dalszą ekspansję na naszej planecie bez równoczesnego podboju innych planet, jest po prostu ograniczone prawami termodynamiki. Ziemskie zasoby, pomimo odradzania się w pewnym stopniu, są limitowane i to jest fakt. Bardzo liczę na to, że znajdzie się „trzecia droga” pomiędzy ekspansją i nadmiernymi ograniczeniami. Raport Dasgupty mówi jasno: należy wziąć pod uwagę jak działa świat i zacząć kompensować to, co zużywamy. Czy ludzkość pójdzie tą drogą, to się ostatecznie okaże. Nie ma tu prostej odpowiedzi.

Postrzegam jako pewno rodzaju akt odwagi opowiedzenie się przez pana za energią jądrową jako jednym z rozwiązań mogących zapobiec dalszym zmianom klimatycznym, a nie stanowiących krzywdy dla człowieka. Narracja o zaletach energetyki jądrowej była przez jakiś czas skreślona z oficjalnego dyskursu, a co najmniej niepopularna. Można nawet powiedzieć, że jest pan trochę polskim Jamesem Hansenem[5], który również dość stanowczo opowiada się za braniem jej pod uwagę. Jaka powinna być rola energii jądrowej w układance klimatycznej i w jaki sposób mówić o tym, że stanowi ona jedno z wielu dostępnych rozwiązań?

Miło mi słyszeć taki komplement, chyba jednak nie do końca zasłużony.  Wrócę do punktu wyjścia naszego wywiadu. Mianowicie: owszem, można panikować! Możemy sobie rozmawiać o różnych scenariuszach i długoterminowych receptach, ale prawda jest taka, że jako ludzie po prostu już za dużo żeśmy na Ziemi nabroili. Obowiązują nas realne ograniczenia czasowe. Nie wprowadzimy od razu np. tych wszystkich potrzebnych podatków i opłat. Natomiast ograniczenie emisji i ochrona bioróżnorodności to są rzeczy, które trzeba wdrażać już – inaczej system podtrzymywania życia w tym naszym wielkim statku kosmicznym się po prostu popsuje na dobre. Oczywiście, każdy sposób pozyskiwania energii wpływa na środowisko. Powinniśmy patrzeć na to przez pryzmat tzw. agnostycyzmu technologicznego. Energia jądrowa ma dużo zalet (nie niszczy środowiska), ma też wady (wadą jest jej wielka skala i konieczność wielkich inwestycji). Są regiony na świecie, gdzie przez cały rok da się energię pozyskiwać z wiatru czy słońca, u nas przez pół roku jest to niemal niemożliwe. Dlatego nie widzę powodu, aby w tych okolicznościach i w dodatku pod presją czasu odrzucać energetykę jądrową. Warto ją rozważyć w imię przyszłych, być może o wiele doskonalszych rozwiązań.

Te narracje wykluczające atom to narracje ideologiczne, a ja opowiadam się za praktycznością. Fantazje o ascezie i o wielkiej ekologicznej szczęśliwości nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, a lęki wokół energii jądrowej bazują też w dużej mierze na skojarzeniu z bronią atomową. Ludzie boją się „promieniowania”, nie wiedząc o tym, że wokół nich jest już i tak pełno wszelkiego „promieniowania”. Antyatomowa narracja opiera się na propagandzie strachu, a nie na wiedzy – może dlatego dobrze się sprzedaje. Zwraca się też uwagę na ogromne koszty atomu – ale ten argument można łatwo obalić. Na dzień dzisiejszy nie wiemy, które z dostępnych rozwiązań na dłuższą metę okaże się najbardziej opłacalne a najmniej szkodliwe.

Jeżeli mówimy o Ziemi jako o baterii, która przez miliardy lat magazynuje energię słoneczną w biomasie – to czy możemy określić tę energię pierwiastków promieniotwórczych jako tzw. energię gwiazd, jako coś bardzo pierwotnego?

„Energia gwiazd” to bardzo dobre określenie. Ciężkie izotopy promieniotwórcze, których rozpad może nam podgrzać wodę i wytworzyć prąd w turbinach, powstały w wyniku wybuchu supernowych (oczywiście według tego jak dziś rozumiemy wszechświat). Te pierwiastki nie powstały na początku wszechświata, tylko są efektem istnienia pierwszej generacji gwiazd, które wybuchały jako supernowe i w ramach tych wybuchów zostały stworzone pierwiastki cięższe od żelaza, które rozpadając się mogą uwolnić energię. „Energia słoneczna” to też „energia gwiazdy” związana z procesami jądrowymi, ale innymi – syntezą.

Słowo o biomasie. Nie widzę przeciwwskazań, aby z odpadów np. rolniczych czy drzewnych korzystać jako źródeł energii. Natomiast wiara w to, że ziemska biomasa odrodzi się i zmagazynuje cały węgiel, który spalimy, tworząc CO2 – wydaje mi się paradoksalnie pogłębianiem naszych problemów i gwoździem do trumny.

Każdy, kto trochę zna się na klimacie, zna wykresy z Global Carbon Budget – one pokazują, ile węgla zawartego w biomasie emitujemy do atmosfery. I ta kreska przez ostatnie 250 lat ma tę samą długość (węgiel, który był gromadził się w biomasie podczas procesu ewolucji jest cały czas przez nas spalany, jego zasoby są skończone). Średnia ilość biomasy na jednostkę jest związana z bioróżnorodnością. Słowem, niszczymy materię organiczną, redukując ją do materii nieorganicznej. I tak jak ostatecznością powinno być spalanie śmieci (choć pewnie tego w jakiejś formie nie unikniemy), tak ostatecznością powinno być spalanie biomasy. Jeżeli jesteśmy w stanie materię organiczną przywrócić do powtórnego obiegu poprzez np. jakieś nawozy, czy praktyki rolnicze i leśne to uważam, że jest to o wiele cenniejsze niż spalanie biomasy. Mamy kryzys związany z CO2 w atmosferze i drugi związany z brakiem węgla w biomasie.

Mamy też potężną akumulację CO2 w oceanach, morzach. Jego wpływ jest niszczący tak samo jak wpływ tego CO2, który podgrzewa nam atmosferę. A jednak o tym się nie mówi, dlaczego?

Musiałby się tutaj szczegółowo wypowiedzieć specjalista od biologii morza, niemniej tam życie wygląda nieco inaczej, łańcuch troficzny jest odwrócony. Na pewno zachodzi tam niszczenie bioróżnorodności i na pewno nie można uznać, że układ biologiczny pod wodą jest kompletnie oderwany od tego na lądzie. Materia organiczna spływa do mórz i oceanów, algi tworzą tlen, ptaki żywią się rybami, wieloryby wpływają na cyrkulację fosforu w przyrodzie… myślę, że wiele narracji budowanych jest na mitologii, bez zrozumienia stopnia skomplikowania tych procesów, powołując się na „naturę”.

Bardzo mnie i nie tylko mnie ciekawiły badania klimatologów na Barbados, w których uczestniczyłeś. Czy możesz czytelnikom bloga o nich opowiedzieć? Badaliście chmury, czy one się zmieniają wskutek zmian klimatu? 

To miejsce dalekie od stereotypowego „raju na Karaibach” – jest ogromnie zdewastowane przez człowieka, skupia jak w soczewce wszelkie negatywne aspekty naszego rozwoju jako cywilizacji! Barbados to najbardziej wysunięta na wschód wyspa Karaibów. Została dość wcześnie zasiedlona przez kolonizatorów, sprowadzono tam niewolników do uprawy trzciny cukrowej. Wycięto w zasadzie wszystkie lasy pod plantacje. Jest tam w tej chwili może 4-5 km2 lasu – na powierzchni wyspy, która wielkościowo równa się powierzchni Warszawy! Zasiedlona jest bez ładu i składu, bez miejsca dla przyrody. Owszem, chmury i ocean są tam przepiękne, ale poziom życia mieszkańców jest stosunkowo niski. Wyspa nie jest samowystarczalna, także pod względem produkcji żywności, żyje z turystów jako dawna brytyjska kolonia z tanim rumem.

Wraz z ociepleniem chmury naturalnie się zmieniły jako wewnętrzny element układu klimatycznego. Zmieniły się przepływy w atmosferze, tory niżów przeniosły się na północ, co ma związek z wielkością opadów. Drugi aspekt to nasza działalność przemysłowa czy rolnicza – emitujemy sporo pyłów do atmosfery, to powoduje zmiany w procesie kondensacji wody (czy zbierają się większe czy mniejsze kropelki deszczu).

Tak naprawdę chmury są największą zagadką klimatu. Wszelkie prognozy poziomów emisji czy koncentracji gazów cieplarnianych są związane z tym, jakie będą chmury, jak będą odbijać promienie słoneczne i produkować deszcz.

W nasz projekt geofizyczny na Barbados zaangażowanych było około 2 tys. naukowców, 4 statki badawcze, 5 samolotów z różnych krajów, specjalnie zbudowane obserwatorium i wielki radar do obserwacji chmur i opadów, drony różnego rodzaju. Wszystko po to, żeby badać chmury w bardzo konkretnym, szczególnym miejscu, w jednym kawałku atmosfery gdzie zachodzi wiele procesów związanych z „napędzaniem” głównej cyrkulacji atmosferycznej. Chmury to mniejsze maszyny parowe, które napędzają drobniejsze cyrkulacje atmosferyczne. Badaliśmy to nad ciepłym oceanem, gdzie paruje woda. Interesowała nas kwestia, od czego zależy organizacja tych chmur w różnego typu zespoły. Mierzyliśmy same chmury zaglądając do środka, mierząc kropelki, przepływy, dynamikę zmian, powietrze między nimi i ocean, jego powierzchnie i głębsze warstwy. Zaglądaliśmy w głąb tej maszyny parowej, by zrozumieć wszystkie jej elementy.

A co by Pan powiedział internetowym negacjonistom klimatycznym, którzy zarzucają naukowcom  oderwanie od rzeczywistości czy siedzenie w  laboratoriach i za biurkiem ?

Takie wypowiedzi to dowód ubogiej wyobraźni! Znam wielu wybitnych naukowców, którzy siedzą zakopani w „papierach”, ale też wielu takich, którzy, jak ja, opanowali umiejętność obsługi lutownicy czy wchodzili do wnętrza pracujących chłodni kominowych.

Szymon Malinowski – profesor nauk o Ziemi, fizyk, członek korespondent Polskiej Akademii Nauk i Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, przewodniczący Zespołu doradczego do spraw kryzysu klimatycznego przy Prezesie Polskiej Akademii Nauk, popularyzator wiedzy o klimacie, bohater filmu dokumentalnego „Można panikować” w reż. Jonathana R. Ramsaya


[1]     Film dokumentalny w reż. Jonathana R. Ramseya z 2020 r. Prof. Szymon Malinowski jest jego głównym bohaterem. Film dostępny pod linkiem: https://www.youtube.com/watch?v=osm5vyJjNY4

[2]     Tzw. Raport Dasgupty https://www.gov.uk/government/news/nature-is-a-blind-spot-in-economics-that-we-ignore-at-our-peril-says-dasgupta-review

[3]     Publicysta, autor książek, przeciwnik „ekologicznego alarmizmu”, https://en.wikipedia.org/wiki/Michael_Shellenberger

[4]     Psycholog z Uniwersytetu Harvarda, znany ze swojego optymizmu w kwestii globalnego ocieplenia: https://www.nature.com/articles/d41586-018-02148-1; z jego stanowiskiem polemizowano m.in. w „Nature”: https://www.nature.com/articles/d41586-018-02148-1

[5]     Klimatolog i fizyk znany z promowania tezy o antropogenicznych przyczynach globalnego ocieplenia, gorący zwolennik dekarbonizacji, https://pl.wikipedia.org/wiki/James_Hansen

Zdjęcia: archiwum Sz. Malinowski.

Poprzedni goście:

Od sprzeciwu do poparcia dla energii jądrowej – rozmowa z Zion Lights

Zapuszczony świat – rozmowa z Małgorzatą Piszczek

Treehunter czy tropiciel drzew? – rozmowa z Pawłem Lenartem

Jacek Baraniak – popularyzator wiedzy o klimacie, środowisku naturalnym i OZE

Adam Błażowski – przeciw pedagogice klimatycznego wstydu

Anna Błachno – cisza i spokój

Świadkowie – część IV: Anna Sierpińska

Świadkowie – część III: Łukasz Misiuna

Świadkowie – część II: Piotr Tyszko-Chmielowiec

Świadkowie – część I: Mikołaj Golachowski

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s