Pandemia COVID-19 nie wydaje mi się być przyczyną rozpadu, ale jego skutkiem. Życie, jakie znamy, życie, którego możliwość otrzymaliśmy najprawdopodobniej w wyniku zbiegu różnego rodzaju przypadków, kończy się, a my nie umiemy udzielić adekwatnych odpowiedzi na pytanie, co z tym zrobić. Przede wszystkim dlatego, że (najprawdopodobniej) nie wiemy, czy chcemy je dalej wieść w takiej formie. Ani jako jednostki, ani jako zbiorowość, jako ludzka wspólnota.
W tym kontekście wszelkie deklaracje szczęśliwości, traktowałbym z dużym dystansem. Wspominam o nich dlatego, że raczono mnie nimi pod ostatnimi wpisami na blogu. Tymczasem wydaje się, że nikt szczęśliwy nie czyści terenu wokół siebie tak, jak robi to Homo sapiens czasów swego schyłku. Hekatomba drzew i dosłowne anihilowanie przyrody wokół nas pod dowolnym pozorem nie pozostawiają żądnych wątpliwości – mamy do czynienia z ostatnim stadium cywilizacji nałogu i kompulsji. Co do natury tych ostatnich można oczywiście dyskutować. Traktowanie ich wyłącznie jako przejawów określonej kultury czy formacji społeczno-ekonomicznych wydaje się być całkowicie konrtproduktywne, ale z radością, a nawet swoistą ekstazą brniemy w ten paradygmat.
Sprawa klimatu z pewnością zdominowała wymianę informacji i debatę publiczną, tę globalną i te lokalne. Duża tu zasługa globalnych ruchów klimatycznych, które nota bene stronią od poparcia jakichkolwiek adekwatnych rozwiązań mitygacyjnych i adaptacyjnych, jak diabeł od święconej wody. Ale to między innymi dzięki nim zdajemy sobie sprawę z tego, że giniemy – prawdziwych denialistów już nie ma, choć są jeszcze ludzkie hordy na totalnym wyparciu.
Z grubsza zdajemy sobie również sprawę, że nowy wirus nie spadł na nas z nieba i że jest wynikiem prowadzonej przez nas metodycznie zagłady ekosystemów i przerobienia klimatu Ziemi i jej środowiska na nieakceptowalne i nie nadające się do dalszego życia.
Ale o ile nasze działania wobec koronawirusa zasługują, mimo licznych wad, na uznanie, to nie można tego powiedzieć o tym, co robimy z klimatem i biosferą. Katastrofą pandemiczną lepiej czy gorzej, ale zarządzaliśmy i zarządzamy. Nie umiemy tego zrobić wobec katastrofy ekologicznej i klimatycznej. Narracje i działania, które wokół nich tworzymy są najzwyczajniej w świecie gwoździem do trumny. Dla ludzkości i dla istotnej części życia na Ziemi. Nie ma dziś żadnych narzędzi, żeby nas z tych pętli i sprzężeń zwrotnych wyrwać.
Przede wszystkim następuje rekarbonizacja Europy. Systemowe odrzucenie energii jądrowej przez Niemcy, wyłączenie części reaktorów przez takich liderów klimatycznych jak Francja czy Szwecja jest jasnym sygnałem – żadnej dekarbonizacji nie będzie. Liczy się tylko polityka i doraźne kilkuletnie interesy z takimi państwami jak Rosja czy Chiny. Ale podczas gdy te ostatnie stawiają po prostu na rozwój różnych źródeł energii, od paliw kopalnych po energię jądrową i OZE, tak obywatele Europy i w istotnym zakresie USA, Kanady, Australii i Nowej Zelandii są zmuszani do uczestnictwa w największym dziejowym humbugu, jakoby cywilizacja jaką znamy, mogła opierać się w całości na odnawialnych źródłach energii.
Owa idea, determinująca klimatyczną niemoc ludzkości u podstaw, przekreśla jakiekolwiek szanse na zejście z emisji gazów cieplarnianych. Od trzydziestu lat nie mamy na tym polu żadnych sukcesów, a jedyny spadek emisji wywołały dwa kryzysy – gospodarczy z lat 2007-2009 i obecny kryzys pandemiczny. Jest niebezpieczna i szkodliwa nie tylko z punktu widzenia klimatu, ale również polityki międzynarodowej i lokalnej, ponieważ osłabia spoistość struktur politycznych oraz społecznych Zachodu i Północy i jest podstawą różnego rodzaju populizmów i autorytaryzmów.
Ale oczywiście ludzie Zachodu otrzymują coś w zamian i powołują do życia coś w zamian. To fantazmatyczne wizje nowego świata bez właściwości, bez historii, bez kultury, bez dziedzictwa, bez płci, bez ryzyk, bez niebezpieczeństw. Świata z emisjami i przemysłem wyeksportowanymi do Chin i Indii. Świata idealnie homogenicznego, a przez to mającego być (w założeniu) ostoją bezpieczeństwa dla jego uczestników.
W tym świecie nie jest już możliwe budowanie czegokolwiek adekwatnego w sferze fizykalnej, a cały impet idzie w odgradzanie coraz to liczniejszych i wyodrębnianych na podstawie coraz do bardziej skrupulatnych kryteriów mniejszości od wszelkich, często zwykłych niedogodności życia i w ogóle odgradzanie ludzi od wszelkich niebezpieczeństw i wyzwań dowolnego rodzaju.
Proces jest tak zaawansowany i złożony, że w zetknięciu ze znakomicie zorganizowanymi kulturami, albo takimi, które mają jeszcze świadomość istnienia przemocy, wcześniej czy później, w taki czy inny sposób znaczna część Zachodu i Północy będzie musiała im ulec. Jakie będą konsekwencje owej uległości, jeszcze nie wiemy, ale tylko klimatyczne fatum może pokrzyżować plany największych, silnych graczy.
Nie ma również żadnych danych, aby ci ostatni traktowali poważnie przekierowanie świata w kierunku powstrzymania gigantycznych emisji gazów cieplarnianych. Liczą raczej na nowe urządzenie świata na zdewastowanej i wyżyłowanej do absurdu planecie, gdzie od katastrof odgrodzą ich urządzenia techniczne, rolnictwo oparte na GMO, energetyka jądrowa i silne armie. Ich obecna gra polega na zwodzeniu Zachodu czczymi deklaracjami i czynienia go rynkiem zbytu dla własnych produktów, na czele z paliwami kopalnymi sprzedawanymi za zasłoną z artefaktów OZE przy poklasku ruchów antyatomowych. Ma to zapewne zbudować ich siłę na gorsze (przyszłe) czasy.
Rozciągnięcie transformacji energetycznej na lata, przy praktycznie całkowitym stopieniu się lodu Arktyki i zapoczątkowanym procesie topnienia Antarktydy mogłoby tu być jedynie ponurym żartem, gdyby nie było klimatycznym dogmatem ruchów definiujących politycznie ów prakseologiczny klimatyczny nonsens. Definiujących z dużymi sukcesami. Skutkuje to tym, że w Europie mamy już do czynienia i będziemy mieli na większą skalę, z rekarbonizacją produkcji energii przy całkowitym zniszczeniu resztek przyrody pod instalacje OZE (a faktycznie instalacje KOZE).
W tym kontekście polskie podwórko jest już tylko farsą pośród farsy. W rozpadający się świat wchodzimy z planami gigantycznych inwestycji infrastrukturalnych, na czele z tak zwanym Centralnym Portem Komunikacyjnym, drogami przez bagna, planami regulacji rzek, które dobiją rodzimą przyrodę mordowaną codziennie przez hordy rodaków, Wody Polskie, Lasy Państowe et consortes, wycinających co się da pod co się da – ścieżki rowerowe przez pustynie, place zabaw, rewitalizacje (polegające na wylewaniu na polskie miasta i miasteczka milionów ton betonu), zmodernizowane tory wyścigowe zwane z przyzwyczajenia drogami. Itd. itp.
Władz polskich nie stać nawet na tak symboliczne gesty jak zaprzestanie wyrębu bieszczadzkich lasów, nie mówiąc już o kuriozach w stylu pomysłu zmniejszenia Świętokrzyskiego Parku Narodowego czy regulacji Odry.
Czy w tym zalewie nonsensu i niemocy można szukać jakiejkolwiek nadziei? Gdybym musiał ją wskazać, powiedziałbym, że mimo wszelkich wad, nasza globalna i lokalne reakcje na pandemie pokazały, że mamy wobec siebie jakieś resztki poczucia obowiązku. Że nie oddajemy siebie nawzajem na zatracenie. Ględzenie antyszczepionkowców na szczęście wydaje się być pomijalne. Ale o ile w małych czytelnych sprawach i kryzysach, stać nas na szybkie skuteczne działania i na owocny sojusz z nauką (szybkie powstanie ultranowoczesnej szczepionki), to w dużych toniemy i gubimy się bez reszty. Sprawa wirusa pokazuje, że (jakoś) możemy (jednak) działać razem i w miarę rozsądnie. I tu warto szukać, ale bez przesady.
Rok kończy się zakończeniem pracy reaktora Ringhals 1 (881 MW) w Szwecji. Według obliczeń zgodnych z normą ISO 14205, szwedzka energetyka jądrowa ma ekstremalnie niskie emisje CO2: 2.5g na każdą kWh. Wlicza się w to wydobycie i produkcję paliwa, budowę i rozbiórkę elektrowni oraz składowanie paliwa. Nie trudno domyślić się, że cokolwiek zastąpi to źródło mocy, będzie się to wiązało zapewne z większymi emisjami CO2. Reaktor R1 pracował w 2019 roku przez 87% czasu z pełną moca: produkując 6.7 TWh energii elektrycznej. W polskich węglowych realiach wizałoby się to z emisją prawie 4 mln ton CO2. Atomowa klimatyczna donkiszoteria protestowała przeciw tej decyzji, publikując specjalny list otwarty. Nawet jeśli R1 zastąpią ją inne źródła odnawialne w 100% to w skali globalnej czy europejskiej jest to zmarnowana okazja, żeby zastąpiły one coś innego.Tracimy kolejne, „klimatyczne katedry”, w czasie gdy każde sprawne dyspozycyjne niskoemisyjne źródło powinno być na wagę złota.
Ale nie jest i już. Planeta Ziemia jest klimatyczną wyspą nonsensu, które z powodzeniem mogliby odwiedzić Tytus, Romek i A’Tomek w trakcie swoich podróży po tym wspaniałym archipelagu. Na zamknięcie czekają kolejne reaktory w Niemczech i Belgii, gdzie planuje się już rozbudowę nowych mocy gazowych.
Podsumowując, rok miniony z punktu widzenia klimatu i biosfery nie wyglądał dobrze i był najgorętszym w historii. Ten nowy będzie jeszcze gorętszy, choć o tyle może lepszy, że powinniśmy częściowo wyjść z pandemii.
Mimo to, gdybym mógł sobie i czytelnikom czegoś życzyć na przyszły rok i nadchodzące lata, to żebyśmy z tego nonsensu się wydostali i nie odchodzili w pustkę czasu i przestrzeni jak głupcy.
Zdjęcie: Pixabay. W zakresie zamknięcia reaktora Ringhlas 1 korzystałem z pomocy Adama Błażowskiego.
Artykuł bardzo zawiły.
Pomieszanie pojęć dotyczących energetyki i globalnego ocieplenia bez składy i ładu z obecną sytuacją pandemiczną i gloryfikacją naprędce przyszykowanych szczepionce i gloryfikacja szczepień jako jedynego antidotum na spreparowaną pandemię
PolubieniePolubienie