Przeczytałem wczoraj u kolegi informatyka bardzo dobry wpis (z którym zgadzam się częściowo), sprowadzający się do tezy, że informatycy uśmiercili szachy tworząc komputery, które zgniotły arcymistrzów. I że – jeśli dobrze interpretuję wpis – szachy to superdeterministyczna i przewidywalna zabawa, którą odpowiednia moc obliczeniowa sprowadza do absurdu. Z tą tezą się zgadzam.
Z pojazdem po serialu, którego po święcącym triumfy serialu Netflixa dokonał kolega i inni dyskutanci, nieco mniej. Może dlatego, że nie od dziś mam pełną świadomość w dużej części deterministycznego charakteru bytu, nie stawiam dużych wymagań życiu (w tym współczesnym produkcjom Netflixa) i w ogóle lubię, jak ludzie się czymś fajnym zajmują z zaangażowaniem. Nawet jeśli potem rzucą to w kąt (argument z rzuconych w kąt zakupionych po serialu szachów).
Prawdę mówiąc nad całym moim przebijaniem się przez serial wisiało owo komputerowe fatum przypomniane przez kolegę, owo nieskończone panowanie nad składnią, które pozbawia sensu nasze uniesienia nad szachami, odziera je z przypisywanej im tajemnicy.
Tyle że. No właśnie.
Wszystko nadal jest jak szachy. Alegoria się rozbudowała i jest okrutna i smutna, ale pozostaje prawomocna. Jest tylko barwna składnia (zostawmy póki co liczbę wariantów – za mało się na tym znam, żeby pleść głupstwa. Być może w ogóle je plotę, ale nie przekraczajmy prędkości dźwięku w pleceniu głupstw). Jest barwna składnia i jesteśmy my. Zachowujący się przewidywalnie, wykonujący swoje ruchy niczym wieże, skoczki, gońce, najczęściej piony. Nielicznych stać na ruchy królowej (hetmana).
W tym kontekście życie w ogóle jest przewidywalne. A skoro jest, to to samo obejmuje również katastrofę klimatyczną i ekologiczną, o której dużo się tutaj pisze. Nie tylko jej rozwój, ale również naszą nań reakcję, która jest jak reakcja bardzo słabego gracza wobec bardzo silnego gracza, a nawet wszechwiedzącego komputera, który nic z tego nie rozumie, a wygrywa. A może rozumie? Ja nie wiem, za słabo się na tym znam.
Życie też jest przewidywalne, nasze twarze, ruchy, gesty, zachowania, postawy są przewidywalne. Kiedy to sobie uświadomimy trafiamy od razu na 64 czarne i białe pola. Jednym przyniosą psychozę, innym ukojenie. Ja nie wiem. Nie wiem nawet, co przynoszą mnie. Wiem natomiast, że kiedy jako bezwzględny redukcjonista i determinista nadal twierdzę – życie jest jak szachy – jest perfekcyjnie pozbawione sensu – to sypią się na mnie gromy ze strony pragnących wolności teistów, klimatycznych millenarystów i last but not least marksistów wszelkich nurtów i odrośli. Wszyscy chcą być wolni i wszyscy chcą (i nie chcą jednocześnie) się uratować. Chcą mieć szansę.
Tymczasem wolności nie ma. Pewnie na żadnym z poziomów bytu, a jeśli jest, to na którymś z nich zostaje później skonsumowana. Szachy nie są alegorią wolności, ale zniewolenia. Nie mówią już tego, co mówiły, ale nadal coś mówią.
W tym kontekście pozostaje wybór tylko jeden. Wiemy od początku, że jest tylko jeden wybór. Grać, czy nie grać (choć może i on jest pozorem, ja skłaniam się do tego, że jest).
A teraz po ludzku. Jestem absolutnie zakochany w Elizabeth Harmon i Wasiliju Borgowie (w Marcinie Dorocińskim zakochałem się bardziej, niż w Anyi Taylor-Joy). I w tych wszystkich pięknych chłopcach grających w szachy, odgrywanych przez pięknych aktorów, w pięknych wnętrzach, w których się to wszystko rozgrywa i pięknych szachownicach na których się to rozgrywa.
Cenię przewidywalność serialu, jednym okiem patrzę na zbędne wątki. Nie stawiam mu żadnych wymagań, bo niczemu i nikomu nie stawiam żadnych wymagań, choć czasami sygnalizuję, że nieuważne ruchy muszą skończyć się klęską (tyczy się to i mnie), jak również to, że można nie grać.
Ale skoro się gra… Sam nie wiem.
Nie kupiłem moich szachów po obejrzeniu serialu, mam je po dziadku (trafią na śmietnik zapewne z całym światem, który za chwilę tam trafi, ale nie wcześniej). Po dziadku, który spędził trochę czasu w obozie w Gross Rosen, i który mógł pewnie sporo powiedzieć o zdeterminowaniu rzeczy, choć nie zajmował się filozofią. Ale w szachy grał, choć wolał Tysiąca (faktycznie uważam go za bardziej humanitarną grę).
Grać nauczył mnie tata i czasami z nawrotami grywam. Ja nauczyłem syna (który grać nie chce) i teraz córkę, która czasami pewnie ze mną zagra. I mimo, że ma sześć lat pyta – Tato, zagramy partyjkę? Czy się wzruszam? Tak, wzruszam się. Nie mam wielkich aspiracji, chcę tylko w zasadzie tego, żeby ludzie wiedzieli, że istnieje coś takiego jak szachy.
Wiem, że życie to barwna, ponura, tragiczna, smutna, przewidywalna, czasami piękna składnia. Tak samo zresztą jak byt nieożywiony.
Wszystko to wiem.
Ta refleksja jest mi bliska z paru względów, Przede wszystkim dlatego, że dobrze oddaje moje podejście do życia. Nasze życie trwa zbyt krótko i otaczający nas świat jest zbyt skomplikowany na to, żeby nadmiernie się przejmować tym, że w wielkiej skali wszystko jest zdeterminowane przez procesy, które daleko wykraczają poza naszą świadomość. Dlatego na przykład nie warto przejmować się tym, że nasza galaktyka na pewno zwinie się kiedyś, za wiele miliardów lat, do jądra czarnej dziury. Dla mnie ludzkie życie, to jest gra i podróż po jakimś kawałku drogi. Nie ma co stać z boku. Warto grać i trzeb próbować coś ugrać w swojej małej skali. Człowiek dobrze wykorzystuje czas, jaki został mu dany mu na ziemi, jeżeli uczestniczy w tej grze z intensywnością, nadzieją i zapałem, na jakie go stać, A o to w sumie chodzi…
PolubieniePolubienie