Przede wszystkim, że pada ostatni element możności niedziałania, który był niezwykle wygodny dla klimatycznych millenarystów. Wróg klimatu i przyrody numer jeden pogrzebion (zostaje już chyba tylko Bolsonaro, który skądinąd realizuje brazylijski program energetyki jądrowej). Nawet Putin i Chińczycy powoli zaczynają się ogarniać, a przebłyski działania i wiedzy o katastrofie pojawiają się u australijskich spalaczy węgla.
Tymczasem, gdyby oceniać po pierwszych komentarzach, to z klimatycznego śnienia nie wyjdziemy ani z pomocą Bidena, ani tym bardziej wbrew niemu. Pozostajemy w stałym pakiecie millenarystycznych mantr o „odchodzeniu od węgla” z węgla, co do tej pory oznaczało „przychodzenie do węgla z gazu”. Ani słowa o konieczności forsownego wdrażania energii jądrowej. Czyli sen. Cały czas sen.
Wszystko zatem w rękach samego Bidena. Życie ciężko go doświadczyło i wydaje się być twardzielem. Nie sposób nie cieszyć się z jego wygranej, bo Trump nie był w stanie realizować nawet zdrowego rdzenia konserwatywnej myśli, na co nie pozwalały mu cechy ściśle osobnicze i nie tylko.
Oby nie pochłonęły go klimatyczne kulty cargo i religie, bo być może jest ostatnią szansą świata. Człowiekiem, który może stanąć naprzeciw europejskiej wizji jego dekarbonizowania gazem ziemnym i spalaniem drzew.
Szanse na to są niewielkie, ale istnieją.
Trzymamy kciuki, Panie Biden!
Zdjęcie: Pixabay.