Ananke

Z każdym dniem nabieram graniczącego z pewnością przekonania, że czułość instrumentów, którymi mierzymy stany wokół i wewnątrz nas, nie poszerza już od dawna naszego rozumienia czegokolwiek, a staje się podwaliną rozmontowania wszelkich zbiorowych i indywidualnych procesów decyzyjnych. Z klifu Seneki zsuwamy się, nie tylko wskutek okoliczności czysto fizykalnych (zniszczenie ekosystemu podtrzymującego życie), ale również dlatego, że wiedząc wszystko, w obliczu Zgrozy jesteśmy coraz to bardziej nadzy i bezbronni.

Nic w ostatnich dniach nie przeraża mnie bardziej jak dwa ścierające się obrazy świata osadzone w pandemii.

Pierwszy oparty na czułości urządzeń pomiarowych, które powodują że palą się wszystkie lampki kontrolne. Przeważnie niechętny samemu sobie, niechętny cywilizacji technologicznej jako takiej, mimo iż jest stuprocentowym wytworem tejże (jako taki wydaje się być czystym resentymentem). Mniej lub bardziej świadomie upatrujący w wirusie ostatecznego wyzwolenia od faktycznie nieznośnych form życia jednostkowego i wspólnotowego i wyrażający się głównie w ubranym w szaty alarmizmu przeżywaniu rozwoju epidemii. Jego „wynikiem” jest narastający paraliż decyzyjny we wszystkich obszarach, co wynika również z tego, że nieustannie myli on ustalenia nauki z koniecznością podejmowania decyzji o charakterze etycznym i prakseologicznym (brak klimatycznej akcji jest jego bezpośrednim skutkiem).

Drugi majstrujący totemy z drewna i kamieni odrzucający faktyczne fizykalne problemy świata na zewnątrz i wewnątrz nas. To „foliarze” zdzierający z twarzy płótno i zakładający folię kanapkową na głowy.

Oczywiście o ile tępota „foliarzy” jest wiecznym powrotem odrzucenia myślenia niepotocznego, to psychoanalityczne pragnienie wszechwładzy COVID-19 nad życiem jako takim, jest czymś dalece bardziej przerażającym. Pokazuje też, jak bardzo nieznośny jest światy schyłku. Jak rozkładając wszelkie sensy na atomy i części atomów, odebraliśmy sobie znaczenia. Nie oceniam tego. Staram się uchwycić.

Ale byt nie znosi próżni.

COVID-UBIK staje się antylogosem świata schyłku, antyapeironem wlewającym  się wszędzie, gdzie nie ma już żadnych sensów. Nie ma religii, nie ma rytuałów, nie ma Boga i bożków, nie ma kobiet i mężczyzn (nieustanne ataki na „męskość” nie są przypadkiem. Wydają się kolejną rozpaczliwą próbą transgresji), nie ma zwierząt i drzew. Kompulsywne usuwanie i zabijanie tych ostatnich jest zawsze  tym samym – ucieczką przed śmiercią w śmierć.

W takim świecie nie zostaje już nic, prócz oglądania wykresów – stężenia CO2 w atmosferze, podnoszącej się temperatury lądów i oceanu, i – last but not least – wzrostów liczby zakażeń. Przy czym mają owe wykresy charakter na wskroś przygodny, bo to ciągle ta sama małpa patrząca w ten sam monolit. Urządzenia pomiarowe powiedziały nam o nim wszystko, a tam nie ma już nic.

Ostatnie lata kultury, cywilizacji, prawdopodobnie ostatnie lata życia na Ziemi jako takiego zostaną prześnione w ten sposób. Będą debatą nad tym, czy wobec zagrożeń palącego nas Kosmosu zewnętrznego i wewnętrznego nosić na twarzy kawałek sukna coraz to wspanialszych projektów, czy ewentualnie zamienić go na czapkę z folii do ciast i kanapek.

I kiedy kończę kreślić te słowa, przypominam sobie, że wszystko, co tu chcę powiedzieć, zostało już przecież uchwycone w opowiadaniu „Ananke” zamykającym „Opowieści o pilocie Pirxie”.

Przechył rakiety jest już zbyt duży i nic nie możemy zrobić. Część załogi upaja się upadkiem i obserwowaniem krzyczących wskaźników (mówili, że tak będzie), pozostała co do zasady neguje nieplanowane, gwałtowne zetknięcie z ziemią.

PS Całkowicie przypadkowo natrafiłem na strychu na coś, co będzie lepszą ilustracją wpisu, niż jakakolwiek reprodukcja bogini Ananke. Oryginalne wydanie. Z tamtych cudownych lat cudownych sensów.

PPS Nie jest moją intencją dokuczenie komukolwiek. Wybaczcie patos, ale czuje się stróżem brata swego i siostry swojej. Stróżem covidowców i antycovidowców. Samotność i pustka otaczającego nas, to zimnego, to palącego Kosmosu powodują, że wiedząc coraz więcej, zachowujemy się coraz głupiej i nikt nie chce ręcznie sprowadzić rakiety bezpiecznie na ziemię. Jeżeli zabronimy sami sobie wiecznej interpretacji i wiecznej filozofii, choćby tej potocznej, będziemy zgubieni, zanim jeszcze temperatura wzrośnie o 2°C w stosunku do ery przedprzemysłowej. Nie uchroni nas przed tym ani kawałek sukna, ani foliarska czapka. W ambarasie, w który nas wrzucono, mamy ciągle mamy siebie. Sama czułość urządzeń pomiarowych nam nie pomoże.


Zdjęcie: okładka komiksu Szninkiel, Rosiński, Van~Hamme, Warszawa 1988.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s