Czego nas uczą rewolucje, to że celem ich z rzadka jedynie bywa osiąganie deklarowanych celów. Celem nadrzędnym jest czerpanie satysfakcji ze zmuszenia innych do specyficznego sposobu myślenia.
Nie takiego jednak, jak nasz, rewolucjonistów – to niweczyłoby sens rewolucji – a do takiego, w którym ów przedmiot rewolucji, czyli zastana inercyjna ludzka masa, ma się wstydzić własnych myśli i odgadywać myśli i emocje rewolucjonistów. Zdaje mi się jednak, że nawet nie wstyd ów jest tu najważniejszy, a raczej ciągła czujność w badaniu, czuciu i oddawaniu się rewolucyjnemu strumieniowi świadomości.
Dlatego też rewolucja nie kończy się nigdy (tak jak nigdy nie kończy się strumień świadomości) i dlatego tak prędko zaczyna pożerać swoich autorów. Banał zbyt straszny, żeby go w ogóle powtarzać.
Faktem jest bowiem, że zbyt duża inercja tłumu i niechęć do ciągłego bycia w strumieniu powoduje, że autorzy rewolucji szybko zaczynają występować w podwójnej roli rewolucyjnych twórców i rewolucyjnego tworzywa. Tłum i tak nie rozumie nigdy niczego i jako obiekt osiągania satysfakcji szybko staje się bezużyteczny.
Ja sam staram się unikać rewolucji, z tego prostego powodu, że nie lubię oglądać bliźnich w niezręcznej sytuacji rewolucyjnego jouissance. Z książek wiem, że nie sposób potem pozbyć się owych wspomnień.
Żeby nie skończyć całkowitym banałem, pozwolę sobie na pytanie – kto jest bardziej fascynujący? Batman czy Joker? A może Harley Quinn?
Zdjęcie: Pixabay.