Do braku sensu. Głębokiego braku sensu przenikającego życie tak jednostek, jak i wspólnoty. Zrazu tego nie widać, ale po jakimś czasie staje się to odczuwalne i niszczące. Niszczy rzeczy i sprawy, o których byśmy nawet nie pomyśleli. Niszczy niemal wszystko.
Jakiś czas temu, mniej więcej wtedy, kiedy miałem już pewność, że świat zaczął się rozpadać, uświadomiłem sobie, że jestem liberałem. Nie takim liberałem jak neoliberałowie (choć i z nimi mnie coś łączy), a takim, jak Sergiusz Hessen czy Włodzimierz Sołowjow, bo – o czym się na ogół nie wie – rosyjska myśl stworzyła w swoim łonie swoisty i piękny liberalizm o różnych obliczach i silnym nasączeniu metafizyką, który to liberalizm z jakichś tam względów bardzo mi odpowiada.
A mówię o tym dlatego, że uważam, jako liberał właśnie, że cechą prawa, tą najważniejszą, jest to, żeby to były reguły gry. Reguły gry, jakie takie, nie mają celu, ale pozwalają grać w grę. Jak nie ma reguł, też się w coś gra, tylko gra jest na tyle skomplikowana, że jako wspólnota szybko tracimy poczucie sensu gry, ale również zwykłego codziennego sensu życia (którego i tak niewiele).
Drugą cechą prawa, którą uważam za istotową, jest to, żeby ono nie miało żadnego celu, prócz tego właśnie, żeby móc grać. Kiedy bierze się za zbawianie wszystkiego i wszystkich, za rozliczenie krzywd (których z istoty rzeczy nigdy rozliczyć nie można) to – wedle mnie przynajmniej – przestaje być prawem.
No cóż, jestem takim właśnie liberałem, kiedy myślę o prawie i pewnie nie tylko.
Myślę też, że jak tego prawa nie ma, albo jak ono nie ma tych dwóch cech, to o wiele więcej rzeczy przestaje mieć sens, niż to się na początku wydaje. Brak sensu, nawet tego ograniczonego, codziennego sensu, powoli zaczyna zatruwać wszystko.
Mój kolega, przyrodnik, aktywista, psychoterapeuta, Łukasz Misiuna napisał dziś na swoim wallu na Facebooku poniższe słowa. Przytaczam je, bo z jednej strony mam poczucie, że domykają moją niezbyt domkniętą myśl, z drugiej pozwalają zilustrować tekst obrazem węża (które, jak całe Stworzenie, kocham i cenię):
Jormungand to skandynawski, mityczny wąż oplatający swoim ciałem całą Ziemię. Jest jednym z dzieci Lokiego. W czasie Ragnaröku zatruje swoim jadem każdy zbiornik wodny na świecie. Zginie jednak pokonany przez Thora, którego śmiertelnie zatruje.
Dziś rano doszły mnie słuchy, że coś się stało. Że jakieś matactwa, manipulacje. Kurczę. Strasznie to irytujące. Bo matactwa i manipulacje trwają już tak długo, demokracji już nie ma, a ludzie ciągle się ekscytują i jakby oczekiwali, że kolejny ranek przyniesie jakąś odmianę. Skąd te płonne, dziecięce nadzieje, oderwane od faktów? O anomii społecznej, która nas toczy pisałem jak się to zaczynało. Demokracja się skończyła. Nie ma zasad. Nie ma ich co oczekiwać i nie ma co nieustannie przeżywać rozczarowania. Warto zacząć stosować własne zasady. Z czasem coś się z tego ułoży. Tyle, że, obawiam się, tym razem bez okrągłych stołów.
Ja też się tego obawiam i póki co stawiam w tym miejscu kropkę.
Zdjęcie: Thor walczący z Jormungandem; Johann Heinrich Füssli, 1788 r. źródło: Wikipedia.