– Nawet, gdyby nie było katastrofy klimatycznej, czy nie warto naprawić świata, w którym żyjemy? – pyta dr Magdalena Budziszewska, psycholożka z Uniwersytetu Warszawskiego w rozmowie z Krystyną Romanowską.
Wygląda na to, że dzieciom łatwiej jest uwierzyć w katastrofę klimatyczną niż dorosłym. Podczas, gdy Donald Trump uparcie odmawia uznania globalnego ocieplenia za fakt, australijscy licealiści tłumnie protestują przeciwko sytuacji w świecie, jaki zostawiają im w spadku dorośli. – Jeżeli dzieci robią nieporządek, dorośli każą im sprzątać. Ale jeżeli dorośli zostawiają nam świat na skraju katastrofy, my nic nie możemy im powiedzieć – wołały na demonstracji pod koniec października australijskie nastolatki. Greta Thunberg – szwedzka 15-latka wyrasta na poważną bojowniczkę o sprawy klimatyczne – bierze udział w rozpoczętym wczoraj Szczycie Klimatycznym w Katowicach.
Rozumiem, że dorośli wstydzą się przyznać: doprowadziliśmy do tego, że po raz pierwszy w czasie ostatniego półwiecza naszym dzieciom będzie się żyło gorzej niż nam?
Dorośli wydają się grać w „zaczarowany ołówek”. Myślą, że narysują elektrownie atomowe, wiatraki, lasy, bagna i sytuacja się zaraz poprawi. A na poważnie: tak, nasze dzieci będą miały gorzej niż my i one już to wiedzą. Pierwszy raz w powojennej historii stajemy przed faktem, że starsze pokolenie nie zostawi dzieciom lepszego świata. Do tej pory pokolenia dbały o to, aby życie ich dzieci było lepsze. Tuż po wojnie – dbano, żeby dzieci miały co jeść. Potem nastąpił wielki bum edukacyjny. Dorośli żyli nadzieją: nasi potomkowie będą mieli lepiej. Niestety, zawaliły nam się optymistyczne narracje. Paliwo zdrożały, zaśmieciliśmy planetę. I nawet jeżeli ludzie nie wiążą swojego obniżonego nastroju z katastrofą klimatyczną, wielu z nas ma wrażenie schyłkowości.
Słyszy to Pani u swoich studentów?
Oczywiście. Oni nie mają złudzeń. Dzisiejsi 20-latkowie wiedzą, że nie zaznają pracy na etat, dobrej starości i emerytury, ale też nie pojeżdżą sobie na nartach i nie pojadą nad czysty Bałtyk. Czują się oszukani. Stąd, obok niepokoju, który się u nich odzywa, mamy też wzrost nastrojów narodowych.
Oburzające jest, że ja – ucząc się w szkole w latach 80tych – miałam w programie nauczania geografii lekcje o globalnym ociepleniu. Mimo, że wtedy to była hipoteza, a dzisiaj to już potwierdzony naukowo fakt. Współczesne dzieci w Polsce się o tym nie uczą, chociaż ich to dotknie mocniej niż mojego pokolenia. Może czas na to, żeby wskrzesić tajne komplety i uświadomić młodym ludziom, co ich czeka?
Pojawiły się głosy, że rekordowe kolejki w czasie tegorocznego Black Friday mają związek z globalnym ociepleniem….
Moim zdaniem, są ściśle powiązane. Kompulsywne zakupy są sposobem na adaptowanie się do trudnej sytuacji. Narracje dotyczące katastrofy klimatycznej są trudne do oswojenia. Nawet ludzie zdający sobie sprawę z grozy sytuacji, nie są w stanie przyjąć tego na poziomie emocjonalnym. Nie negując faktu, odsuwają wyobrażenia o tym, co się wydarzy. I to dobrze, bo musieliby stanąć twarzą w twarz z grozą własnej śmierci. Nie jesteśmy w stanie udźwignąć takiego ciężaru. Iluzja własnej nieśmiertelności i nieracjonalny nawet optymizm pozwalają nam żyć i działać skutecznie. To najlepsza psychologiczna broń, jaką mamy.
Dlatego, jeżeli docierają do nas sygnały, że niedługo wyginiemy (patrz plakat WWF, że „człowiek zagrożonym gatunkiem”) możemy zrobić trzy rzeczy: 1. wpaść w apatię i przestać robić cokolwiek (także wstawać do pracy i opiekować się dziećmi) , 2. zarobić jeszcze więcej pieniędzy, 3. iść na zakupy – generalnie wpaść w hedonizm. Zakupy dają wrażenie inwestowania w przyszłość i pozwalają zapomnieć o końcu świata. I wcale tutaj nie drwię. Kiedy rozmawiam o tym z ludźmi, większość reakcji na katastrofę globalną brzmi: „Trzeba się nażreć i nakupować”. Wiele ludzi próbuje się w ten sposób pocieszyć postawą „I don’t care”. Posiadanie wydaje się symbolicznie zabezpieczać przed śmiercią.
Ale to chyba nic nowego taka fala strachu?
Na pierwszy rzut oka nie: fale strachu przed śmiercią mieliśmy w średniowieczu, ostatnio w czasie Zimnej Wojny. Strach przed wojną atomową także był przykładem „collective anxiety”. Wtedy po raz pierwszy ludzie skonfrontowali się z wrażeniem: „oto mamy w rękach broń, która może nas unicestwić”. I część ludzi żyła w horyzoncie nuklearnej zagłady, ludzie budzili się z przekonaniem: „dzisiaj ktoś naciśnie guzik”. Teraz jest jednak inaczej, gorzej: bomba jest zagrożeniem konkretnym, katastrofę klimatyczną mamy wokół, oddychamy nią. Jest obarczone niepewnością: niby nadciąga, ale nie wiadomo, kiedy. Nie wiemy, jak i od czego się zacznie? Ludzie mają tendencję do dyskontowania przyszłości: nie interesuje ich to, co będzie za kilka lat, wydaje nam się to nieważne. Konsekwencje katastrofy klimatycznej są odroczone w czasie, dlatego nie bierzemy ich na poważnie.
Jak przepracować zagrożenie, żeby dało się w miarę dobrze żyć w cieniu końca świata?
Moim sposobem na oswojenie strachu przed katastrofą klimatyczną jest rozpoczęcie badań nad zjawiskiem „collective anxiety”, które robię z moją studentką ze Szwecji. Rozmawiamy z osobami, które podczas swojej psychoterapii poruszają tematy strachu przed globalnym ociepleniem. Mamy już najświeższy raport Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego, które jako konsekwencje zmian klimatu wskazują fale zbiorowych samobójstw.
Ale nie o takie rozwiązania nam chodzi…
Stosunkowo dobrą strategią jest coś, co nazywamy „izolacją afektu” – to stosuje bezwiednie większość zdrowych psychicznie ludzi. Przyjmują możliwość katastrofy na poziomie intelektualnym. Ale nie dopuszczają tego do emocji. Dzięki temu mogą funkcjonować. Z psychoterapeutycznego punktu widzenia dobre jest wszystko, co pomaga ludziom żyć, chociaż wcale nie musi być prawdą. Wszystkie iluzje, które nie dopuszczają do rozpaczy, są dobre i potrzebne.
Na przykład, że przyjdą mądrzy panowie z Doliny Krzemowej i rozwiążą ten problem. Albo: „nasze dzieci sobie z tym poradzą”czy „Ludzkość zawsze się adaptowała”, „Przyroda wszystko zniesie”?
Jakiś stopień iluzji jest nam potrzebny, bo daje nadzieję, ale nie powinien zwalniać od aktywności. To, że sobie powiemy „Przyroda wszystko zniesie” i nadal będziemy śmiecić, nie jest zachowaniem adaptacyjnym, tylko głupotą. Takie iluzje są dobre, jeżeli dają pozytywnego kopa do działania. Podobnie zresztą jest z wątkami religijnymi. Ja jestem ogromną fanką włączania religii i duchowości w problemu zmiany klimatu – te sprawy nurtują najbardziej wrażliwych ludzi. Widzimy zresztą, że środowisko katolickie zaczyna dostrzegać problem globalnej katastrofy. Niektórzy hejtują modlitwy o pomoc w obliczu zagrożenia zmianami klimatu. Niesłusznie. Modlitwa, duchowość, religia pomaga, jeżeli stymuluje do działania w zakresie, w którym jest ono realne (np. obrona drzew przed wycinaniem), a tę resztę, na którą nie ma się wpływu poświęca w modlitwie.
W Australii są dwa plemiona, które wiedzą, że ich domy zostaną zalane wskutek zmian klimatycznych. Członkowie jednego z nich kupują ziemię na terenach położonych wyżej, żeby zaplanować przeniesienie swojej społeczności z zagrożonego miejsca. Drugie (widać, że ktoś je nawrócił na radykalną wersję jakiegoś odłamu quasi-zieloświątkowego) mówi: „Pan Bóg obiecał, że po raz drugi nie będzie potopu niszczącego ziemię” i zostają w miejscach, które zostaną zalane. To obrazuje różnicę między adaptacyjnym a nieadaptacyjnym traktowaniem religii.
Psychologowie sugerują, że dobrym pomysłem na życie w cieniu katastrofy jest stworzenie miejsc na wyrażanie smutku, na popłakanie, przeżycie żałoby. Np. z powodu tego, że ileś miejsc przyrodniczo cennych, które się kocha i często odwiedza, gdzie chodziło się jako dziecko, przestanie w końcu istnieć. To pomaga, szczególnie, jeżeli jest proces grupowy.
Oczywiście najbardziej potrzebną i najzdrowszą reakcją adaptacyjną jest działanie. Ono jest obecnie bardzo trudne i obciążające psychicznie, stawia się czoła temu, czego większość ludzi unika, patrzą na ciebie jak na wariata. Ci którzy działają, nawet w najmniejszym stopniu, są moimi bohaterami, oni ocaleli psychicznie w obliczu wyobrażenia możliwej katastrofy, masy codziennych złych wiadomości i podjęli działanie.
Jeżeli zmiany klimatu pójdą w złym kierunku, co się będzie działo ze społeczeństwem?
Mam kiepskie wieści: rozpadną się struktury społeczne i to pozabija nas szybciej niż upał. Jeżeli zaczniemy strzelać do uchodźców klimatycznych – skończymy się jako społeczność pełna empatii.
A coś pozytywnego?
Możemy przedefiniować sobie całą historię. Pomyśleć: „a co by było, gdyby te wszystkie zmiany klimatyczne były nieprawdą? A myśmy broniąc klimatu – tak przypadkiem – stworzyli sobie lepszy świat, zmniejszyliśmy emisję CO2, ograniczyliśmy spożycie mięsa, zasadziliśmy lasy, przestaliśmy produkować olej palmowy.” Mówienie pozytywne o zmianach klimatu zasadza się w tym, że oto przed nami 40latkami i ich dziećmi ogromna szansa na zbudowanie lepszego świata, bo ten w którym żyjemy jest – co tu ukrywać – kiepski. Nawet bez zmian klimatu, obraz świata w którym żyjemy: koncentracja kapitału w rękach nielicznych, bieda, odradzający się faszyzm, dewastacja przyrody – to nikomu nie służy. Zmiany tak czy inaczej są potrzebne. Dostaliśmy do wykonania nieprawdopodobną misję ocalenia ludzkości. To takie nasze Powstanie Warszawskie na globalną miarę. Wróg jest wprawdzie mocno nieokreślony, ale także walczymy o życie. Ci, którzy zmienili losy Zimnej Wojny także mogli mieć wrażenie, że wykonują misję skazaną na niepowodzenie. Wystarczy prześledzić literaturę fantastyczną z tamtego okresu, żeby dojść do wniosku: tamci ludzie byli przekonani, że światu grozi katastrofa.
Skoro zeszliśmy na polski grunt, jakie zmiany społeczne można by powiązać z walką o zachowanie klimatu?
Chociażby dekoncentrację kapitału z dużych centrów miejskich, szczególne z Warszawy, gdzie niedługo nie da się po prostu żyć. Gdybyśmy stworzyli centra energii odnawialnej rozproszone po całej Polsce , stworzylibyśmy miejsca pracy, odeszli od centralnego zarządzania energią i uniezależnili od dostaw energii z Rosji. Jako Polska możemy ugrać dużo dla naszej gospodarki i spójności społecznej.
Tyle tylko, że problem jest niesłychanie złożony, właściwie nie do ogarnięcia przez zwykłego człowieka. Nie chodzi tylko o zmiany klimatu, ale także ekonomię, politykę, finanse – dziedziny, których żaden pojedynczy człowiek nie rozumie w pełni. Człowiek może stanąć przytłoczony skomplikowaną sytuacją. Ale pamiętajmy, że chodzi o niewielkie działania, które pomagają nam odzyskać sprawczość – nawet wobec samego siebie. Jeżeli zdołasz siebie przekonać, żeby zamiast kurczaka zjeść coś co nie będzie zawierało mięsa, to już jesteś trochę bardziej sprawczy, silniejszy.
Albo pozbierasz śmieci w lesie czy nie zapalisz kolejnego papierosa.
Drobne gesty mają duże działanie psychologiczne – powodują, że myślimy lepiej o sobie. Nie możemy myśleć na swój temat, że jesteśmy złoczyńcami, którzy zabili planetę, ewolucja nie przewidziała takiego sposobu myślenia na własny temat. Myślenie, że jesteśmy bardziej moralni od naszych sąsiadów, poprawia nam samopoczucie. Psychologowie uważają, że aby zbudować zaangażowanie w jakąś sprawę, trzeba zacząć od zmian w swoim własnym życiu – one prowadzą do angażowania się do szerszy kontekst. Czyli: zmniejsz zużycie prądu, ogranicz zużycie wody, zdobądź się na inne niewielkie wyrzeczenie „dla sprawy” – fakt zrobienia tego sprawi, że poczujesz się zaangażowany. Zanim się zdążysz zorientować, powiesz swojej rodzinie, sąsiadom, żeby robiła podobnie. I prawdopodobnie to zrobią, bo ludzie lubią porównywać się z innymi. Potem instaluje się baterie słoneczne na dachu, kupuje ekologiczny samochód (albo rezygnuje w ogóle z samochodu) – i nagle zaczyna się naprawdę wierzyć w globalne ocieplenie. Dlaczego? Bo zrobiło się wcześniej właśnie milion małych rzeczy. Ostatni krok to będzie zagłosowanie na siłę polityczną, która powie, że ten temat jest dla niej ważny. W skali ziemi ten ostatni krok ma najważniejszy wpływ i bez niego to się nie uda. To, co można zrobić globalnie to stworzyć rozproszone grupy ludzi, dla których ten temat będzie kluczowy. I kiedy pojawi się siła polityczna (na razie jej nie ma), która radykalnie na poważnie podejmie temat przeciwdziałania katastrofie klimatycznej – zagłosować na nią.
Mamy sytuację we Francji, która jako pierwsza wniosła do dyskursu politycznego problem katastrofy klimatycznej. Na ulice wyszli ludzie protestując przeciwko podniesieniu ceny paliw. Wierzy Pani w dobrowolne samoograniczenie?
Nie wierzę. Wierzę w strategię „mniej”. Nie jest możliwe, że wszyscy przejdą na wegetarianizm, ale jest prawdopodobne, że ludzie mogą zrezygnować z codziennego jedzenia mięsa. I zmniejszy się wtedy jedzenie mięsa o taką ilość, jaka nigdy by się nie zmniejszyła, gdyby namawiać wszystkich do wegetarianizmu. Wierzący mogą pościć dwa razy w tygodniu „na rzecz Ziemi” – to bardzo dobra intencja. Dbający o zdrowie niech wiedzą, że WHO rekomenduje czerwone mięso tylko raz w tygodniu.
Wracając do polityki, wierzę, że można dobrowolnie wybrać polityków, którzy powiedzą: włączamy koszty ekologiczne do naszego życia – nie będziemy latać na wakacje samolotami po całym świecie, nie będziemy jedli mięsa, bo będzie drogie, benzyna będzie droga, wszystkim nam się będzie żyło trudniej – schodzimy z dobrobytu, żeby uratować planetę. I żeby się to udało, muszą znaleźć się miliony ludzi, którzy przekonają innych, że to jest dobra droga. Francuzi wyszli na ulicę, można to zrozumieć – ale przed nami poważny krok: powiedzenie sobie, że życie naszych dzieci może być tak straszne, iż zwiększenie cen benzyny wydaje się być akceptowalne.
Rozwiązania systemowe widzimy już na Islandii, która w ciągu dwóch lat chce zakazać wyrobów z plastiku.
To musi nadejść i ludzie muszą się zgodzić na wyrzeczenie, ale na pewno nie będzie w globalnej skali jedynie dobrowolne – musi to wymusić ekonomia i państwo poprzez dobre prawo. Te produkty, o których mówimy będą musiały być behawioralnie trudno dostępne. Czyli: nie jem mięsa, bo robię sobie wyrzeczenie, ale potem zgadzam się na taki świat w którym też nie jem go – bo jest dla mnie za drogie. Inną opcją jest brak demokracji, dyktatura i wojna.
Nie bardzo w to wierzę.
A ja wierzę: jeżeli wystarczająco dużo ludzi zgodzi się w jakiejś sprawie (nie musi to być większość) i uda im się przeciągnąć na swoją stronę politykę i legislację – wówczas normy dotyczące tego, co jest etyczne, a co nie – ulegają zmianie, przesuną się w stronę tej świadomej grupy. Ale oczywiście wiara w cokolwiek, co daje nadzieję jest bardzo trudna.
Jak żyć w świecie w cieniu zagrożenia katastrofą?
Żyć pięknie, mniej pracować, inwestować w relacje, budować więzi, dbać o środowisko, myśleć o sobie dobrze. Celebrować posiłki z przyjaciółmi, rodziną. Nie być samemu. Skrzyknąć się i zrobić tajne komplety dla dzieci o globalnym ociepleniu. Ruszać się, robić pasztety z fasoli, pyszne jedzenie i dzielić się nimi z ludźmi, którzy jedzą tylko mięso – ja tak robię. Widać zresztą, że ludzie zaczynają się wokół tego gromadzić. Unikać na pewno zawłaszczenia politycznego tego tematu –nie robić z tego akcji pod hasłem „wojny z PIS-em” tylko raczej walki o dobre życie naszych dzieci. My, niestety, musimy się poważnie przestraszyć, żeby zacząć działać. Ale nie za bardzo, żeby to nie spowodowało społecznej apatii.
Jedzie Pani do Katowic na demonstrację podczas Szczytu Klimatycznego z transparentem z napisem „New Green Deal”. Co by Pani powiedziała politykom na tej konferencji?
Niebudowanie natychmiast rozproszonej silnej sieci OZE sprawi, że jeszcze w przeciągu życia obecnych 40latków będziemy w bardzo trudnej sytuacji. W Polsce bardziej niż w Europie będziemy cierpieć z powodu konsekwencji zmian klimatu i będziemy na to nieprzygotowani. Zasoby wodne mamy mniejsze niż Egipt, wodę mamy bardzo zanieczyszczoną. Jeszcze dwie takie susze, jakie mieliśmy w zeszłym roku i wyschną nam przydrożne drzewa i spadną plony. Za 15 lat przestaniemy produkować żywność. Jeżeli chcemy przetrwać przez następne lata powinniśmy natychmiast budować systemy retencyjne do przechowywania wody. Sadzić roślinność utrzymującą wilgoć. Przekonywanie: „u nas będzie lepiej” nie ma większego sensu. I jest to nie tylko zbrodnią wobec ludzkości, ale i rodzajem zdrady narodowej i zdrady własnych dzieci. Natomiast jeśli się przygotujemy na skutki zmian klimatu, które w Polsce będą na pewno, to uda się nam trochę osłabić ich ciężar. Inne kraje, np. Hiszpania już się przygotowują.
W zeszłym tygodniu aktywiści Greenpeace wspięli się na komin elektrowni w Bełchatowie protestując przeciwko elektrowni węglowej. To słuszna akcja?
Takie akcje są potrzebne, są krzykiem rozpaczy. Ale tak naprawdę na kominy powinni wejść np. licealiści z Grudziądza, bo to ich życie będzie przez to dużo gorsze niż życie ich rodziców. Albo chociaż zrobić strajk szkolny. Komunikaty o globalnej katastrofie powinny zostać przetłumaczone na bardzo bliski życiu język, np. w twojej miejscowości będą wyschnięte pola, długie niemiłosiernie suche lata, nie będzie już wiosny i jesieni jak dawniej. Woda i prąd staną się drogie, nie będzie można mieć przydomowego ogródka, bo woda będzie zbyt cenna. Wyjazdy zagraniczne dzieci staną się niemożliwe albo dostępne tylko dla najbogatszych, bo wobec liczby uchodźców, jaką zmiany klimatu wywołają, nikt nas nie zechce. Musimy się o siebie i o nasz dom zatroszczyć się tu i teraz.
Dr Magdalena Budziszewska, adiunkt w Katedrze Psychologii Wychowania Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego – zajmuje się doświadczeniami emocji kolektywnych, związanych z tożsamością narodową i religijną. Bada rozumienie nierówności społecznych przez dzieci, uprzedzenia i dyskryminację wobec różnych osób. Współpracowniczka Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW. Ostatnio interesuje się postawami ludzi wobec globalnego ocieplenia.
Reblogged this on renata.mazurowska.
PolubieniePolubienie