Nie chcę rozpatrywać bicia (czy też „klapsowania”) dzieci z punktu widzenia skuteczności tej metody, ponieważ skuteczność zawsze trzeba rozpatrywać z punktu widzenia celu, jaki się chce osiągnąć. Jaki cel chcą osiągnąć bijący, których w niniejszym tekście, dbając o ich samopoczucie, będę nazywał „klapsującymi”, doprawdy nie wiem, choć mogę się domyślać.
Wyobrażam sobie, że wedle nich „klapsowanie” przywraca w dziecku jakiś ład moralny, porządek i posłuszeństwo, które są, również jak się domyślam, dla tej grupy jakimiś wartościami samymi w sobie. Dla mnie nie są, a często są antywartościami. Może dlatego, że nikt nie dawał mi klapsów, a jeśli dostałem od kogoś w nos, to nie byli to rodzice.
„Klapsowanie” jest oczywiście jeszcze jednym oklepanym elementem kulturowego sporu toczonego w hordach Homo sapiens i – podobnie jak anytszczepionkarstwo, płaskoziemstwo czy trawokosiarstwo – ma charakter sekciarski. Klapsowani i klapsujący (stanowiący w istocie jedną grupę) wyodrębniają się z ogólnej masy ludzkiej wedle bliżej nie znanych czynników, ale zawsze wcześniej czy później odnajdują siebie nawzajem. Zjawisko to w pełni objęte jest bowiem ludową prawdą ciągnie swój do swego. Ciągnie, a ciągnąc głosi swą mantrę, gdyby mnie nie klapsowano, stałyby się w moim życiu straszne rzeczy. Z rozbestwionego bachora przemieniłbym się w prawdziwą ludzką bestię. Klapsowano mnie i nic się nie stało takiego! Wyszło mi to na dobre. Teraz ja klapsuję i ów łańcuch miłującej rodzicielskiej dobroci będzie kontynuowany. W tekście nie będę już używał tych pojęć w cudzysłowie, bo zbyt często będą się w nim pojawiać.
Spór zaczyna się w tym miejscu i z drugiej strony sporu, przyznam szczerze że mi bliższej, zaczyna się mówić – „to nic nie daje”. Nie do końca podoba mi się ten argument, bo co też miałoby dawać? Ale trzeba przyznać, że antyklapsujący i nieklapsowani (do których się zaliczam) mają szereg lepszych argumentów (z którymi można oczywiście polemizować), szczególnie w obszarze psychologii dziecka, które wskazują, że bicie czy klapsowanie powoduje w psychice dziecka nieodwracalne zmiany wpływające na jego zdolności społeczne, obniżające poczucie wartości, stwarzające poczucie krzywdy. Nie chciałbym zajmować się tutaj tymi dość oczywistymi argumentami. W debacie o biciu dzieci nie mają one jakiegokolwiek znaczenia, ponieważ rozmowa na ten temat jest rozmową z członkami sekty, a jak wiadomo takie rozmowy są wysoce utrudnione.
Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na inny aspekt tej sprawy – rozróżnienie między przemocą (agresją?) uzasadnioną a nieuzasadnioną niezwykle precyzyjnie i barwnie opisuje Robert Bly w swoim kanonicznym „Żelaznym Janie”, który to – nawiasem mówiąc – stał się jedną z moich ulubionych książek. Co znamiennie poglądy bardzo obecnie popularnego, szczególnie pośród prawicowo zorientowanej młodzieży męskiej, Jordana Petersona, zdają się być podobne do poglądów Blay’a, choć te ostatni jest daleko mniejszym radykałem i daleko lepszym pisarzem.
I tak wskazuje na uzasadnione przypadki agresywnych zachowań, szczególnie w kontekście agresji męskiej. Podzielam jego poglądy na ten temat, natomiast dotyczą one bez wyjątku sytuacji i napięć które istnieją między ludźmi dorosłymi lub wkraczającymi w dorosłość i nie dotyczą stosowania przemocy wobec dzieci. A nawet jeśli ma to miejsce, to wyłącznie w zrytualizowanych czynnościach inicjacyjnych o różnym charakterze – od czynności magicznych poprzez względnie racjonalne procedury wprowadzania młodych ludzi (czy dzieci) w świat dorosłego życia. W tym zakresie chciałbym odesłać czytelnika do tej wybitnej książki, bo nic nowego tu nie powiem. Myślę wszak, że Robert Bly powiedziałby, że jest zasadnicza różnica pomiędzy uderzeniem dziecka a daniem mu klapsa, i przez uderzenie rozumiałby pewien warunkowy odruch zastosowania przemocy spowodowany jakimś skandalicznym lub skrajnie niebezpiecznym zachowaniem dziecka. Oczywiście nie mówię tylko o uderzeniu jako takim, ale o zastosowaniu jakiejś formy przemocy wobec osoby małoletniej (przytrzymaniu dziecka i tym podobnych rzeczach).
„Klaps” jest jednak czymś zupełnie innym. Jego największą „wadą” jest to, że jest przemocą sformalizowaną, a przez to pozbawioną wszelkich elementów dobrej agresji – szczerości i pewnego rodzaju autentycznego zdenerwowania. Przemienia rodzica w całkowicie zewnętrzny wobec świata dziecka organ władzy sądowniczej a jednocześnie egzekucyjnej. W ten sposób tworzy barierę między nimi, której nigdy już nie da się usunąć, szczególnie kiedy w życiu dziecka i rodzica nie dojdzie do jakiś tragicznych wydarzeń, które czasami mają taką zbawczą moc. Jak wiemy czasami tak się zdarza, ale mówimy tu o normie, a nie o wyjątkach od niej.
Ale to co jest największą wadą dawania klapsów, to unicestwienie całkowicie jedynej okazji poznania przez małych ludzi (dzieci) idei raju, bo raj ten mogą im zagwarantować rodzicie tylko we wczesnych latach życia. Kochający, niebijący rodzice, wybaczający wszelkie zachowania, tłumaczący i – w miarę możności – niepodnoszący głosu.
Konsekwencje są daleko idące, bo co do zasady, ktoś, kto nie poznał raju, rzadko podejmować będzie próby jego tworzenia. Stanie się raczej życiowym praktykiem, niż idealistą. Raczej, bo oczywiście będą wyjątki. Używam zresztą tych pojęć jako pewnego rodzaju figur, co chcę mocno podkreślić, wobec potencjalnych i przewidywalnych zarzutów. Jeśli mówimy o tego rodzaju figurach, to możemy już powiedzieć raz jeszcze, że kto go nigdy nie poznał raju, nigdy też nie podejmie próby jego stworzenia, a nawet jeśli, to będzie go pojmował przez pryzmat na wskroś materialnego czy materialistycznego urządzenia świata. Ale to nie materia tworzy raj, tylko miłość, wybaczanie, opiekuńczość etc.
W tym sensie jakaś forma przemocy, wywołana skrajnie skandalicznym zachowaniem dziecka, a najczęściej jego wpadnięciem w histerię (co jak wiadomo, czasami zdarza się dzieciom), jest dopuszczalna i może być oceniana w świetle prawa jako działanie w stanie wyższej konieczności (ratowanie dziecka), a czasami obrony koniecznej. Nie powinna być jednak wymierzaniem kary, choć trzeba by w świecie klapsujących odróżnić klapsy karzące od impulsywnych czy popędowych. Te pierwsze są zdecydowanie najstraszniejsze, te drugie rzeczywiście zbędne, żałosne i głupie. Trzeba po prostu panować nad sobą, żeby takich rzeczy nie robić, a najpewniej trzeba nie mieć doświadczeń bycia klapsowanym.
I jedne i drugie są przemocą niszczącą relację rodzic – dziecko, a przede wszystkim niepozwalającym dziecku na poznanie przywołanej idei raju, co – jak twierdzę – ma zasadnicze znaczenie dla jego dalszego życia i – co pragnę stanowczo podkreślić – wiąże się dla dziecka nieklapsowanego z ogromnymi trudnościami, większymi zapewne, niż te, przez które przechodzić będą dzieci klapsowane. Zdaję sobie sprawę z radykalności tej tezy i kilku kolejnych.
Dlatego naprawdę warto zadać sobie pytanie. Czy nie bić dziecka i nie dawać mu klapsów, pozwalając, aby rozwinęło w sobie ideę raju, na którą składają się idea opiekuńczej miłości, czułości, spolegliwego opiekuna i pewnie wiele innych idei, które w tej chwili nie przychodzą mi do głowy?
Różnica jest zasadnicza. Oto dzieci nieklapsowane też dostają w skórę, czasami dosłownie, czasami w przenośni, ale nie od rodziców, tylko rówieśników, nauczycieli, pracodawców, a w ekstremalnych sytuacjach od bandytów, chuliganów i innych oprawców. Takie dostanie w skórę jest w znanym nam świecie jedyną faktyczną możliwością ostatecznego ukształtowania w sobie pełnego człowieczeństwa i pełnej dojrzałości w dobrym tego słowa znaczeniu. Tego typu przemoc dzieje się najczęściej już po opuszczeniu przez dzieci ich bezpiecznego domu – raju. Raju w którym, bez względu na nasze winy, czy było to rozrabianie w sklepie i tarzanie się po podłodze (żeby mama coś kupiła), czy przyłapanie na przestępstwie, niechcianej ciąży etc. nic się nam złego nie działo ze strony rodziców.
Dzieci, które był klapsowane i bite oczywiście również dostają w skórę w dalszym życiu, ale o ile dziecko klapsowane uznaje to za byt jako taki, dziecko nieklapsowane mówi – To tylko jego przypadłości. Tak być nie może. Zrobię wszystko, żeby było inaczej. Nikt tak nie może ze mną postępować, bo jestem wolnym człowiekiem. Brak pewnego doświadczenia staje się tu całkowicie fundamentalnym doświadczeniem. Podkreślam raz jeszcze. Mówię o pewnego rodzaju figurach i statystykach, bo wielu ludzi ma w sobie wielką siłę i potrafi unieść ciężar bycia bitym, karanym fizycznie, czy tylko klapsowanym. Nie stają się niewolnikami.
Nie chciałbym odnosić się w tym miejscu do fantazji wielu prawicowych publicystów płci męskiej, rzadziej żeńskiej w tym temacie. Fantazje te są z jednej strony odrażające, z drugiej grafomańskie, męczące i nudne. Mój szkic, który w swoim czasie chcę rozwinąć, jest jednak powodowany kilkoma czytanymi i dyskutowanymi tekstami z ostatnich dni dotyczącymi karania, bicia i dawania klapsów, z których, jak to zwykle bywa, jedne są za, a drugie przeciw. Znamienne, że za biciem opowiadają się przeważnie publicyści przyznający się do chrześcijańskich korzeni, co – z mojego punktu widzenia – jest o tyle ciekawe, że wizja karzącego Boga dającego klapsy, zewnętrznego wobec karanego (wbrew temu co twierdzą chrześcijanie) może tu zostać zestawiona chociażby z wizją wkurzonych greckich bogów, którzy przemoc stosują jako ujście swojej pasji, przez co jest ona paradoksalnie bardziej ludzka i ostatecznie lepsza, niż ta karząca i rozdająca klapsy jako kary.
Temat jest dla mnie o tyle fascynujący, że bicie bądź niebicie dziecka, dawanie mu bądź niedawanie klapsów, tworzy zasadniczo dwa odmienne modele człowieczeństwa, które toczą ze sobą nieustanną walkę, aż do ich ostatecznego starcia, które właśnie się zaczyna, choć jeszcze mało kto zdaje sobie z tego sprawę.
Podsumowując, jeżeli chcemy wychować dzieci nieznające idei raju, powinniśmy bić i dawać klapsy. I odwrotnie. Pierwsza droga jest drogą na skróty, a dzieci wychodzące z tej szkoły są lepiej przystosowane do życia (które nie jest rajem), podejmują szybsze decyzje, prawdopodobnie lepiej radzą sobie z rywalizacją w grupie i doznają mniej cierpień o charakterze moralnym i psychicznym związanych z istnieniem. Jeśli z kolei chcemy wychować ludzi o ambiwalentnym stosunku do istnienia i rywalizacji, pełnych wahań, „kwestionujących naturę rzeczywistości” i traktujących przemoc jako ostateczność, nie powinniśmy ani dzieci bić, ani dawać klapsów.
Co lepsze – nie wiem i mówię to zupełnie serio.