Całym sercem popieram himalaizm. Praca za biurkiem jest piękna, praca pracownika kanalizacji miejskiej jest piękna, praca lekarki jest piękna, praca prawnika jest piękna, praca kierowczyni jest piękna, praca sprzątacza jest piękna, praca budowlańca jest piękna, praca żołnierki jest piękna, praca nauczyciela jest piękna, praca hydrauliczki jest piękna, pisanie książek i poezji jest piękne, śpiewanie piosenek jest piękne, takoż i uprawianie filozofii. Ale nijak się to ma do himalaizmu.
Trochę żartuję, ale tylko trochę.
Mój mistrz napisałby jakoś tak: Są też tacy, którzy nie bacząc na niebezpieczeństwa i niewygody, wspinają się na wysokie góry. Nie przeraża ich chłód i brak powietrza, którego ma być mniej na wysokościach, do których nie chce się wzlatywać nawet ptactwu. Pospólstwo ma ich za ludzi szalonych, co może wynikać z faktu, iż z owego wspinania nie masz przeważnie żadnego przysporzenia, czy to w majątku, czy władzy, choć na wspinaczy onych spływa czasami sława, którą pospólstwo okazuje im przynajmniej do tej pory, dopóki któryś z nich nie dokona żywota w tych wyniosłych górach, które nawet wzrokiem objąć niełatwo, a co dopiero piąć się na nie. Szlachta ma jakby więcej szacunku dla tego osobliwego zajęcia, ale jej nań zapatrywania również się różnią. Zarzuca się wspinaczom, że to osobliwie kuszenie losu, szczególnie że szaleńcy ci, pośród których trafiają się i kobiety, czynią to miast, jak przystało na spokojnych szlachciców, mieszczan i chłopów, realizować obowiązki wobec państwa i zbiorowości, a przede wszystkim, święty obowiązek alimentacyjny wobec dziatwy, którą często posiadają. Co do mnie to nie mam pewności, czy wybrałbym się w tak wysokie góry i to jeszcze na własnych nogach. Do tej pory, kiedy nawet mam się udać na jakie sąsiednie włości, wybieram konia, lub powóz, nie chcąc męczyć nóg. Co dopiero, gdybym miał iść pod górę. Bliżej mi chyba zatem, do tych co wolą wieść spokojne życie na równinach. Niech tam inni wspinają się na góry, żeglują, szukając końca świata. Mnie wystarczą skromniejsze podróże, choć zakładam, że musi się coś kryć za tymi przygodami, skoro śmiałków do nich ciągle nie brakuje. A przecież i tu na równinach niejednemu śmierć się przytrafi, rozjechanemu przez rozpędzone konie, zabitemu przez piorun czy cegłę spadająca z budowy prowadzonej wbrew zasadom bezpieczeństwa i higieny pracy.
Takoż zgadzam się z Jackiem Dobrowolskim, że filozofia Michela De Montaigne’a (mam nadzieję, że czytelnik domyślił się, kogo próbowałem wyżej naśladować): „jest w istocie niekończąca się próbą pojęcia owej Heraklitejskiej «harmonii złożonej ze sprzeczności». Być może jest ona długim rozwinięciem prawdy, którą można zawrzeć w trzech słowach: «wszystko jest sprzeczne». Czy to zatem filozofia dialektyczna? Otóż nie. Zamiast bowiem – jak to robią zwykle dialektycy – dążyć do wyczerpania czy systematycznej zupełności oraz ostatecznej jedności prawdy, Montaigne tworzy raczej rapsodyczny, niewyczerpany i niesystematyczny dyskurs «wszystkich prawd». Zamiast więc, co za tym idzie, opierać się, w sposób właściwy dialektyce, na przeciwieństwie i tożsamości, jako uniwersalnych czynnikach ustanowienia i rozwiązania antynomii, posługuje się powszechnymi zasadami inkluzji (każda rzecz zawiera w sobie bezpośrednio coś ze swojej odwrotności) i nieograniczonej analogii (każda rzecz może być w jakiś sposób podobna do każdej innej). W tak zorganizowanym dyskursie możliwe jest każde napięcie – możliwa jest powszechna sprzeczność – a mimo to świat nie rozpada się, pozostaje całością”*.
Dlaczego pozwalam sobie na tak obszerny cytat ze znakomitej „Filozofii głupoty” Jacka Dobrowolskiego? Ano dlatego, że od dawna mam coraz silniejsze poczucie, że jedyny w miarę sensowny sposób mówienia o ludzkich sprawach, w szczególności sprawach etyki, to sposób Montaigne’a. To sposób dobrze znany, ale jednak taki, który nigdy, przepraszam za te gazetowe sformułowania, nie wszedł do powszechnego użycia. Sposób, w którym jedyne co można zrobić w sposób odpowiedzialny, to pokazać różne postawy wobec życia i różne ludzkie wybory, w miarę możliwości bez ich oceny. Tymczasem wszyscy domagają się czytelnych stanowisk – masz się człowieku opowiedzieć. Jesteś za himalaizmem czy przeciw. I tak z każdą inną sprawą, których wobec powagi śmierci, o której też tu będzie mowa, nie chcę już przytaczać. Etyka jako plebiscyt!
Moi znajomi i przyjaciele też, koniec końców, domagali się ode mnie zajęcia stanowiska w kolejnej już debacie na temat himalaizmu, wywołanej (tym razem) akcją ratunkową na Nanga Parbat i śmiercią Tomasza Mackiewicza, którego miałem ogromną przyjemność poznać i z którym chyba się nawet odrobinę zakolegowaliśmy, co samo w sobie dalece utrudnia mi głoszenie jakichś mądrości na ten temat. Ale nawet gdyby tak nie było, mam głębokie poczucie, że ocena etyczna jako taka jest daleko idącą iluzją, bez której oczywiście, jak bez tysięcy innych iluzji nie możemy się obyć. Kiedy tylko dane wyjściowe wydają się modelowe (a tak jest w przypadku wspinania się na góry), ludzie z prawdziwą pasją zaczynają się oddawać etycznemu ocenianiu tejże sytuacji. Wchodzić, czy nie wchodzić. Wolno to krytykować, czy nie wolno? Bohaterstwo, czy brawura? Zostawić kolegę/koleżankę, czy ratować siebie. Jak słusznie zauważa Paweł Droździak w bardzo dobrej skądinąd rozmowie z Krystyną Romanowską na łamach „Wyborczej” (którego poglądy w kwestii himalaizmu co do zasady podzielam) (Legenda o Tomku Mackiewiczu niepokoi. Pokazuje dylemat: odpowiedzialnie zostać z rodziną czy dążyć do swojej obsesji), te górskie sytuacje przypominają jako żywo etyczny dylemat wagonika, który rozpala umysły uczestników seminariów filozoficznych i milionów internautów. Ich pozorna czytelność, daje poczucie nie tylko możliwości dokonywania etycznych wyborów, ale w ogóle możliwości wyboru jako takiej.
Osobiście, jako determinista, uważam, że takiej wolności nie ma. Himalaizm, a dokładniej niekończąca się debata o himalaizmie, znakomicie natomiast podtrzymuje jej złudzenie. I to jest ów wątek ontologiczny, który obiecałem kilku osobom we wpisie „o himalaizmie”. Wolności nie ma! Byt jej nie przewiduje, przy czym jest to oczywiście uwaga na marginesie, bo po pierwsze nie wiemy jak jest naprawdę, po drugie, iluzja wolnego wyboru jest tak silna, że i tak nigdy poza nią nie wyjdziemy.
Uwaga na marginesie, ale istotna, bo gdyby już ktoś przystawił mi pistolet do głowy i powiedział, że mam się wypowiedzieć konkretnie w temacie himalaizmu, co ja tutaj sądzę, to powiedziałbym, że himalaizm dla tych, którzy się nim zajmują, jest tym wydzielonym kawałkiem niezdeterminowanego świata, którego jedynym celem jest to, żeby pozostawał enklawą wolności w całkowicie niewolnym świecie. Wielu z nas ma takie enklawy i mogą być one bardzo różne. Od gry w szachy w okopach pierwszej wojny czy picia herbaty w piątek po południu w bombardowanym Londynie, po – całkowicie już czytelne, symboliczne i archetypiczne – wspinanie się na wielkie góry. Jako taki himalaizm zasługuje z jednej strony na uznanie, z drugiej pozostaje kolejnym elementem immanentnego tragizmu istnienia.
W tym ocenianiu himalaistów i himalaizmu rzuca się też w oczy dość intensywne przekonanie, że w ogóle mamy prawo do oceny działań innych. Choćbyśmy byli nie wiadomo jak otwarci, permisywni i wyzwoleni, to kiedy idzie o himalaizm włącza nam się ta mieszczańsko-kapitalistyczna etyka człowieka jako członka społeczeństwa, który ma w nim wypełniać określone role, zrobić coś konkretnego dla siebie i innych. Członek, bez którego, jak się okazuje, w zasadzie nie sposób się obyć (co jest nieprawdą, bo społeczności ludzkie przepełnione są ludźmi wielowymiarowo zbędnymi, a przede wszystkim takimi, którzy tak się właśnie czują). Etyka ta – jak się okazuje – odmawia ostatecznie ludziom prawa o decydowania o własnym losie. A może odmawia go tylko himalaistom…
Najbardziej otwarci powiedzą – jeśli himalaizm, to już nie dzieci. To niebezpieczne rozwidlenie naszego etycznego labiryntu, w którym się wkracza w świat tych wszystkich wyobrażeń, archetypów i ostatecznie fantazmatów towarzyszących rodzeniu i wychowywaniu dzieci. Przyznaję, że i ja nie uważam tego za roztropne, żeby posiadać dzieci i ryzykować życiem, jakkolwiek żywię jeszcze inne przekonanie, że samo już ich sprowadzenie na ten świat ma większą doniosłość etyczną, niż późniejsze wspinanie się na góry. Mało kto na przykład zabrania posiadania dzieci żołnierzom w czynnej służbie na różnych frontach świata. Z racji rozległości tematu, nie mogę poświęcić mu tym razem więcej miejsca.
Osobnym problemem jest zagadnienie tego, czy można rozmawiać o himalaizmie poza opozycją bohaterstwo-głupota. Myślę, że można, pod warunkiem, że nie będzie się zbyt poważnie podchodzić do konkluzji tych debat, które są z istoty niekonkluzywne.
Już zupełnie na zakończenie warto zwrócić uwagę, że ludziom w ogóle zdaje się, że pewne czyny w pewnych okolicznościach można obdarzyć jakąś szczególną aprobatą bądź dezaprobatą etyczną. Czy na przykład można wydać 50 000 zł na ratowanie himalaistów, którzy nie mogą zejść z góry, na którą uprzednio z własnej woli się wspięli. Ci sami ludzie rzadko się zastanawiają, czy warto wydać 100 000 000 dolarów na organizację szopki zwanej igrzyskami olimpijskimi dewastującej resztki niezdewastowanej Ziemi albo nieco mniej milionów euro na zniszczenie polskich rzek, które planuje rząd „dobrej zmiany”. Czy bardziej naganne moralnie jest likwidowanie demokracji w czasach pokoju (z czym mamy obecnie do czynienia), czy w czasach wojny. Ja nie wiem, ale głośno myślę. Jeden ucieka z pola bitwy ze strachu i ją wygrywa, drugi walczy do końca i ginie, jeden się wspina na wielką górę, drugi powoli umiera na równinach, szczególnie kiedy nie może zasnąć w nocy z niedzieli na poniedziałek. Co lepsze – moim zdaniem (i pewnie zdaniem de Montaigne’a) nie wiadomo. Warto jednak pamiętać, że prawdziwe dramaty i dylematy niekoniecznie muszą się rozgrywać na wysokości 8000 m n.p.m.
PS Zdjęcie, które zamieszczam we wpisie, prawdopodobnie zrobił Tomasz Mackiewicz (od niego je otrzymałem). Za jakiś czas chciałbym napisać o Tomku kilka słów, już choćby tylko z tego względu, że wspierałem go w kolejnych wyprawach na Nangę i przyzwyczaiłem się, że zawsze wracał. Chcę jednak, żeby upłynęło trochę czasu.
____
*J. Dobrowolski, Filozofia głupoty, Warszawa 2008, s. 68.