Honor i zaszczyt

Sędzia, który pozwala sobie na odrobinę egzaltacji, czy prezentacji własnych poglądów, kiedy uniewinnia oskarżonego, odstępuje od wymierzenia kary, czy łagodzi karę, robi co do zasady coś dobrego dla wymiaru sprawiedliwości. Kiedy skazuje kogoś na śmierć, jak w przypadku Larrego Nassara (co sama zakomunikowała sędzia Rosemarie Aquilina mimo, iż kara jest praktycznym dożywociem) pozostawia co najmniej niesmak, choć konsekwencje są dalej idące.

O pewnej fundamentalnej sprzeczności zawartej w wymierzaniu sprawiedliwości, pisałem cztery lata temu w kontekście kolejnych ujawnionych w Kościele katolickim przypadków pedofili. Sprzeczność dotyczy tego, że choć ustalenia nauk przyrodniczych wskazują, iż zagadnienie wolnej woli jest co najmniej problematyczne, to prawodawstwo i wymiar sprawiedliwości zachowują się tak, jakby wolna wola była kwestią całkowicie przesądzoną. Jest to zapewne jedna z wielu koniecznych fikcji życia społecznego, czy w ogóle życia. Nie zmienia to faktu, że jest to fikcja, do której powinniśmy podejść z należytym szacunkiem. W sposób szczególny szacunek ten powinien rozumieć i prezentować sąd.

Z tekstem czytelnik zapozna się TUTAJ – W jądrze ciemności

Tymczasem sędzia Rosemarie Aquilina wybiera inną drogę. Niesiona, jak można się domyślić, na fali akcji #metoo, wymierza karę faktycznego dożywocia (możliwość warunkowego zwolnienia po 40 latach) i pozwala sobie na daleko idącą egzaltację. – To zaszczyt i honor, że skazuję pana na śmierć – stwierdza.

Ani jako adwokat, ani jako człowiek nie postrzegam skazania kogoś na śmierć, czy w ogóle na jakąkolwiek karę, jako zaszczyt. Choć rozumiem karkołomną figurę sędzi Aquiliny. Postrzegam to jako konieczność. Dokonuję zakładu, że choćby wolnej woli nie było, to musimy postępować, jakby istniała. Musimy i czyn oskarżonego, i późniejsze jego skazanie oceniać jako akt wolnego wyboru. Inaczej sens karania byłby żaden. Ale nie możemy zapominać, że to tylko zakład, podobny do zakładu Pascala.

Jest wiele aspektów tej sprawy. Jednym z nich jest teatralizacja amerykańskiego procesu, gdzie ofiarom pozwala się wyrzucić z siebie to przez co przeszły. Chciałbym poświęcić temu zagadnieniu więcej miejsca w innym miejscu, bo jest to po ludzku zrozumiałe. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, szczególnie w tej sprawie, ale również innych podobnych, że oskarżony, a potem skazany, zostaje skazany za winny innych, a często za nasze. Bo czyż nie jest tak, że pedofilii, molestowaniu nie towarzyszy zaślepienie rodziców tak żądnych bliskości księdza w ich otoczeniu, tak rozpromienionych, kiedy trener pochwali, kiedy kariera sportowa dziecka przybiera na sile i rozmachu i kiedy realizują się ICH marzenia. Tak – właśnie ICH. Bo dziecko mogłoby uprawiać sport amatorsko i cieszyć się życiem, które za sprawą sportu zawodowego traci bezpowrotnie. Niestety, w takich sytuacjach rodzice bardzo często ignorują wszelkie niepokojące oznaki, zaślepieni własnymi fantazjami. Sam sport jako taki zasługuje na osobne potraktowanie szczególnie w aspekcie jego seksualności, szkolenia młodzieży, dobrych i słabych stron trenerów i trenerek, którzy (również) są tylko ludźmi.

Na osobne rozważania zasługuje stwierdzenie sędzi, że sama „nie posłałaby skazanego nawet do psów”. To z jednej strony tak częsty również w wymiarze sprawiedliwości antropocentryzm, z drugiej retoryczna przesada, z trzeciej brak panowania nad emocjami, a czwartą życzliwie w tym miejscu pomińmy.

Wszystko co dzieje się potem jest procesem maciory z Falaise. (zaprawdę, uważajcie kiedy cytujecie samych siebie!) Po odpowiedniej dawce męki, kiedy zwierzę (skazany) zawiśnie już na gałęzi, doznamy oczekiwanego katharsis. Aż do następnego razu. Spektakl ma tę zaletę, że można go powtarzać bez końca.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s